„Wspomnienia o ojcu” – Andrzej Łazarkiewicz
Szczepan Łazarkiewicz
Jestem synem Szczepana Łazarkiewicza. Urodziłem się w 1927 roku na Pradze. Byłem jedynakiem. Przez wiele lat mieszkaliśmy z rodzicami na Sprzecznej 8. Ojciec wynajmował ogrzewane piecami dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką na czwartym piętrze kamienicy bez windy.
W trójkącie ulic Targowej, Sprzecznej i Marcinkowskiego największą atrakcję stanowiła praska straż ogniowa. Odkryte wozy strażackie wyjeżdżały, dzwoniąc dzwonem. Cała okoliczna dzieciarnia wybiegała na sygnał straży na ulice, przyglądając się, jak strażacy już w drodze wciągają na siebie mundury i hełmy. Dziadek Teofil Łazarkiewicz — ojciec ojca — był prawdopodobnie prostym robotnikiem. Zmarł przed moim urodzeniem. Zapamiętałem babcię. Często wspominała I wojnę światową, głód, ciężkie warunki. Ojciec denerwował się, gdy niepotrzebnie robiła zapasy ziemniaków na zimę na wypadek kolejnej wojny, nie mając warunków do ich przechowywania.
Ojciec miał dwóch braci i dwie siostry. Bracia usamodzielnili się, zaś siostry nie wyszły za mąż. Jedna z nich była krawcową. Podobnie jak swoją matkę, tak i siostry wspierał finansowo. Do wszystkiego doszedł własną pracą. Uczył się, pracując. Pierwszym miejscem, w którym się zatrudnił, była fabryka Bormanna. Ewakuował się wraz nią w czasie I wojny światowej do Rosji. Mieszkał w Moskwie, w dzielnicy Zamoskworieczje. Potem — nie wiem z jakiego powodu — znalazł się w Kijowie. Opowiadał mi o kąpielach w Dnieprze. Znakomicie pływał. Później ojciec jeszcze raz pojechał do Rosji w poszukiwaniu młodszego brata — odnalazł go i wrócili razem do kraju.
Mam zdjęcie ojca w polskim mundurze. Wspominał, że służył, chyba w 1918 roku, w wojskach samochodowych. Jedno z moich najstarszych wspomnień związanych z ojcem pochodzi z lat 30. Zaprowadził mnie do Towarzystwa Gimnastycznego Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem „Sokół”, które mieściło się w budynku niedaleko żydowskiego stadionu „Makabi” — w rejonie obecnego Stadionu Dziesięciolecia i stacji „Stadion”. Ojciec ćwiczył w „Sokole” gimnastykę przyrządową. Mówił, że miał poobijane całe kolana od konia z łękami. Potrafił kręcić na drążku „olbrzymy”. Gdy zabrał mnie do klubu, już nie trenował, lecz chyba od niedawna, bo wszystkich w klubie znał, a oni jego. Chodziliśmy do Parku Paderewskiego (Skaryszewskiego)na mecze piłki nożnej klasy „A”. Między innymi grała tam drużyna PWATT, czyli Państwowej Wytwórni Aparatów Telegraficznych i Telefonicznych, nazywanej popularnie Dzwonkową, która znajdowała się także na Grochowskiej. Ojciec mnie strofował, gdy zanadto kibicowałem jednej drużynie.
Interesował się walkami zapaśniczymi. Wziął mnie na zawody do sali gimnastycznej na terenie fabryki Wedla. W jednej z najlżejszych kategorii wagowych występował zapaśnik o nazwisku Rokita. Bardzo niski, krępy — demolował swoich przeciwników. Wielkim hobby ojca był śpiew. Miał piękny, czysty głos. Wysoki baryton. Bardzo żałował, że nie pobierał lekcji śpiewu. W tej dziedzinie był samoukiem. Kupił podręczniki solfeżu i ćwiczył w mieszkaniu na Sprzecznej. Gdyby mojego ojca nie zafascynowała technika, to pewnie poświęciłby znacznie więcej czasu śpiewaniu, na przykład w jakimś chórze amatorskim. Swoje umiejętności wokalne prezentował w czasie mszy w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej na Kamionku. Czułem się nieco zażenowany, gdy w kościele głos ojca wybijał się ponad głosy otaczających nas ludzi. Zdarzało się, że na swoich imieninach, które obchodził w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia oraz imieninach mamy — Bożeny, ojciec śpiewał. W stałym repertuarze ojca była między innymi pieśń „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje”. Słuchali go goście — rodzeństwo rodziców i ich rodziny.
Bardzo dobrze zarabiał przed wojną. Bodajże dziewięćset złotych miesięcznie. Przez pięć kolejnych lat wyjeżdżaliśmy latem do Broku nad Bugiem i tam nauczył mnie pływać. Rodzice wysyłali mnie także na miesiąc, dwa do Rabki na leczenie klimatyczne. Miałem powikłania po bardzo ciężkim zapaleniu płuc, na które zapadłem jako dziecko.
Ojciec wstawał przede mną. Gimnastykował się, zjadał śniadanie i szedł do fabryki. Droga zajmowała mu około dwudziestu minut. Na obiad przychodził do domu i znowu szedł do pracy. Wracał wieczorem. Wiedziałem, gdzie pracuje, ale nigdy przed wojną nie byłem na terenie fabryki. Zobaczyłem ją w czasie okupacji, gdy w 1943 roku zostałem zatrudniony u inżyniera Stefana Twardowskiego.
Widok bud, do których hitlerowcy pakowali upolowanych w czasie łapanki ludzi, był wtedy częsty. Rodzice bali się, że i ja zostanę wywieziony. Doszli do wniosku, że powinienem zdobyć jakieś świadectwo pracy. To był jedyny powód mojego zatrudnienia w fabryce.
Pracowałem w budynku przylegającym do terenu Polskich Zakładów Optycznych. O ile pamiętam, na parterze mieściły się biura, w tym księgowość. Z parteru wchodziło się na piętro do długiego pomieszczenia. Siedziałem przy biurku w przedniej części. W głębi pracowali konstruktorzy: ojciec, pan Kazimierz Mysiak, inżynier Stanisław Kijewski oraz pan Stefan Gryczmański, który między innymi zajmował się kopiowaniem rysunków wykonanych
na kalce technicznej.
Uzupełniałem zaległe protokoły pomiarów pomp i wentylatorów. W niektórych przypadkach
były wpisane tylko dane pomiarowe ze stacji prób. Brakowało niektórych wykresów. Ojciec nauczył mnie obliczeń na suwaku. Uzupełniałem tabelki i sporządzałem wykresy. W razie wątpliwości pomagał mi pan Kazimierz Mysiak, bardzo miły człowiek.
Pana Stefana Twardowskiego widziałem może ze trzy razy. Mieszkał w domu przypominającym dworek przy Grochowskiej. Gdy po raz pierwszy zjawiłem się w fabryce, ojciec przedstawił mnie właścicielowi. To był niewysoki, siwy mężczyzna. Przyjął nas w gabinecie, w swoim domu. Później przy jakiejś okazji wręczył mi niewielką gratyfi kację.
Ojciec zawsze bardzo dobrze wyrażał się o właścicielu i, o ile wiem, był zadowolony z pracy. W hali fabrycznej byłem kilka razy. Poznałem tam wysokiego, tęgiego majstra, pana Wincentego Piotrowskiego, który kierował warsztatem. Pamiętam też pana Zygmunta Raimersa czyszczącego odlewy. W warsztacie pracował także pan Józef Raczko. On też chyba miał coś wspólnego z gimnastyką przyrządową w „Sokole”. Na stacji prób znajdowała się tablica z przyrządami pomiarowymi. Byłem świadkiem próby kompresora, który napełnił sprężonym powietrzem zbiornik. Do końca życia pozostanie mi w pamięci niesamowity hałas towarzyszący spuszczaniu powietrza po próbie. Myślałem, że ogłuchnę. Wylot powietrza na skutek gwałtownego rozprężania zrobił się biały od szronu. Do ojca przychodził od czasu do czasu majster Piotrowski. Na przykład, gdy tokarz „przetoczył” — za bardzo zjechał ze średnicą detalu. Wtedy biuro konstrukcyjne musiało ratować sytuację. Zmieniano inne wymiary, by nie wyrzucać niedokładnie obrobionej części.
Wychodziłem rano razem z ojcem do pracy, ale wracałem wcześniej od niego. Naprzeciwko fabryki był zakład higieny, w którym w czasie wojny szczepiłem się na tyfus. Po wybuchu Powstania Warszawskiego Niemcy kazali — pod groźbą kary śmierci — zgromadzić się wszystkim mężczyznom na placyku przy Floriańskiej w okolicy powojennego kina „Praha”. W tłumie nieszczęśników byłem ja i mój ojciec.
Pognano nas pod eskortą na stację Jabłonowskiej Kolejki Wąskotorowej, upchano w wagonikach, które ciągnął „samowarek” — lokomotywka parowa. Dojechaliśmy do Jabłonnej. Stamtąd popędzono nas pieszo przez Modlin do Zakroczymia. Wylądowaliśmy w fosach między fortami. Siedzieliśmy w nich pod gołym niebem ze dwa tygodnie. Na szczęście
dokarmiała nas miejscowa ludność.
Stamtąd trafiliśmy do obozu przejściowego w Pile. Z Piły przewieziono nas pociągiem do obozu pod Berlinem, a stamtąd do punktu docelowego — Huty Augusta Thyssena w Nadrenii. Nazwy miejscowości już nie pamiętam. To była olbrzymia huta — miała dziewięć wielkich pieców. Ojciec, podobnie jak ja, pracował fizycznie. Mieszkaliśmy w baraku, spaliśmy na sąsiednich pryczach. Zawsze trzymaliśmy się razem.
Przeżyliśmy aliancki nalot dywanowy. To było piekło na ziemi. Zapędzono nas do podziemnego schronu betonowego. Mimo to słyszeliśmy gwizd spadających bomb. Wydawało nam się, że doszło do trzęsienia ziemi. Niemieckie kobiety krzyczały histerycznie. Po opuszczeniu schronu zobaczyliśmy krajobraz księżycowy. W ziemi tkwił niewybuch — dwumetrowa, ważąca tonę bomba. Ojca zagoniono do usunięcia innego niewybuchu — bomby stukilowej. Wynosił ją z innymi mężczyznami na drabinie. Dostał za to w nagrodę bochenek chleba.
Huta była kompletnie zniszczona. Po tygodniu trafiliśmy do znacznie mniejszej huty — również Augusta Thyssena — w Duisburgu nad samym Renem. Produkowano tu pociski armatnie bez wypełniania ich materiałem wybuchowym. Gdy zbliżali się alianci, popędzono nas przez Niemcy. Po miesiącu dotarliśmy do Oldenburga, blisko granicy holenderskiej. Wyzwoliły nas oddziały kanadyjskie. Przenoszono nas z obozu do obozu. Nie mogliśmy doczekać się zorganizowanego powrotu do kraju, w którym została mama. Podjęliśmy indywidualną próbę. Gdybyśmy z ojcem nie wykazali inicjatywy, siedzielibyśmy tam jeszcze przynajmniej z rok. Przecież były miliony wywiezionych, a tabor i linie kolejowe zniszczyła wojna.
Wróciliśmy w październiku 1945 roku. Uciekliśmy z obozu i dołączyliśmy do jakiegoś polskiego transportu, który przez Czechosłowację dowiózł nas do punktu repatriacyjnego w Czechowicach-Dziedzicach. Dano nam dokumenty, bilet i jedzenie na drogę. Dotarliśmy do Warszawy. W mieszkaniu na Sprzecznej poza mamą zastaliśmy jeszcze dwie dokwaterowane panie z Polskiego Radia, które mieściło się wtedy na Pradze.
Ojciec natychmiast zainteresował się losem fabryki. Wkrótce wrócił do przedwojennego rytmu życia. Mieszkałem na Sprzecznej jeszcze kilka lat. Po ślubie przeprowadziłem się do żony na Stare Miasto. W 1952 roku skończyłem studia na Politechnice Warszawskiej. Jestem inżynierem-elektronikiem. Najdłużej — dwadzieścia pięć lat — pracowałem w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. Zajmowałem się elektroniką jądrową, miałem do czynienia między innymi z pierwszym znajdującym się w Polsce reaktorem atomowym „Ewa”.
Po wybudowaniu nowego zakładu na Odlewniczej rodzice przeprowadzili się do mieszkania
zakładowego Warszawskiej Fabryki Pomp przy ulicy Darwina.
Przyznany przez Politechnikę Warszawską tytuł inżyniera był dla ojca mniej znaczącym faktem w porównaniu z wydaną książką „Pompy wirowe”, którą napisał wspólnie z profesorem Adamem Troskolańskim. Dzięki niej poczuł się doceniony. Mówił mi, że ta książka zrobiła mu renomę. Profesor Troskolański zajmował się również rozmowami z wydawcami i załatwianiem kolejnych tłumaczeń.
Ilekroć przyjeżdżałem na Darwina, ojciec pracował nad nowymi wydaniami. Gdy wyjechaliśmy w trójkę z moim synem na urlop do Pomiechówka, zabrał ze sobą potrzebne materiały, aby tam kontynuować pracę.
W czasie pogrzebu ojca trumnę na ramionach nieśli młodzi inżynierowie. Odniosłem wrażenie, że cieszył się ich wielkim szacunkiem.
Bardzo dobrze wspominam ojca. Nie spotkała mnie z jego strony żadna przykrość. Zabierał
mnie do parku, na zawody sportowe. Pływaliśmy w Bugu, graliśmy w szachy. Odziedziczyłem
po nim zainteresowanie techniką. (not. IKE)
Andrzej Łazarkiewicz, syn Szczepna Łazarkiewicza, pracownik Zakładów Mechanicznych
inż. Stefan Twardowski w latach 1943-1944.