„Przez dziesięciolecia: Drugie dziesięciolecie 1918-1928” – Józef Raczko
„Drugie dziesięciolecie 1918-1928”
Inżynier Twardowski, widząc duże możliwości rozwojowe, zdecydował się na budowę obszerniejszych pomieszczeń przy ulicy Grochowskiej nr 37/39 (312/314).
Roboty — mimo że był to okres wojenny — szły szybko.
Od 1918 roku — po pierwszym jubileuszu, który nie był obchodzony — zaczął się nowy
etap rozwoju zakładu: dziesięciolecie modernizacji.
Zakład przeniesiono na Grochowską —tam przeszła też spora część niewielkiej załogi. W tym grupa znakomitych fachowców — wśród nich cechowo wyzwoleni. Przeszli między innymi: Józef Zienkiewicz — pierwszy majster na Grochowie, Wincenty Piotrowski, Jan Piotrowski, Henryk Mondszajn (Monarski), Zygmunt Ryziński, Józef Bielawski — tokarz, Zygfryd
Bojanowski — urzędnik rachuby, Kazimierz Kosiniewicz — urzędnik techniczny. Na Grochowską przeszedł Aleksander Szymanowski — ślusarz zamieszkały w Radzyminie. Pracowity i sumienny — pracował szereg lat na wiertarce. Do wiercenia przykładano tak wielką wagę, iż na dwóch stanowiskach wiertaczy zatrudniono ślusarzy. Wnuczek Aleksandra
Szymanowskiego — Tadeusz Mikołajewski — pracuje na wydziale montażu. Oni i pozostali, którzy przeszli na Grochowską, stanowili grupę rozruchową. Z takimi ludźmi można było pracować i produkcję rozwijać. To byli ludzie uczciwi. Prawie wszyscy — mieszkańcy Pragi.
Przypomnijmy sobie, jak wyglądał nowy zakład przeniesiony z ulicy Zygmuntowskiej.
Ci, którzy pracowali na Grochowskiej, łatwo będą się orientować.
Na środku posesji stał budynek fabryczny, ukończony na początku 1919 roku. Front budynku
w późniejszym okresie o tyle się zmienił, że przesunięta została do przodu główna brama. Chodziło o wykorzystanie kilkunastu metrów powierzchni. Cały budynek kończył się na tylnej ścianie stacji prób. Tam, gdzie była stacja prób, stała lokomobila parowa do napędu tylko jednej strony hali. Na prawo od wejścia nie stała jeszcze żadna maszyna. Frontowego budynku murowanego nie było. Stał tam dwurodzinny parterowy drewniak. Biuro mieściło
się w parterowym drewnianym budynku stojącym na tym miejscu, gdzie ostatnio było biuro
WFP. Z prawej strony posesji od frontu nie było nic. Dalej był magazyn pod gołym niebem o długości takiej samej, jaką zajmowały później pomieszczenia magazynowe. Za nim były dostawione dobudówki. Z tyłu, wzdłuż posesji od Kamionkowskiej, był ogrodzony ogródek z drzewami owocowymi. Dla pracowników był on niedostępny. Ogródek zlikwidowano już po wojnie, kiedy zaszła potrzeba dobudowania hali montażowej i przebicia przejazdu na Kamionkowską.
Obrabiarki, które przeszły na Grochowską, były szanowane w poprzednim miejscu
i świadczyły, że kulturalni fachowcy na nich pracowali. Trzy tokarki „Gerlach” były w dobrym
stanie i służyły aż do upaństwowienia.
Była rewolwerówka krótka, prawie nowa — specjalnie do wirników. Kiedy po upaństwowieniu
zaczęto wyrzucać na złom wiele detali, wyrzucono też niektóre części od rewolwerówki.
Rewolwerówka trafiła za nimi na złom. Były dwie wiertarki kolumnowe i jedna ramienna,
dwie prawie nowe niemieckie szlifierki uniwersalne do noży. Były szlifi erki zwykłe — pracowały jeszcze wiele lat.
Największą obrabiarką ze starego zakładu była — nazywając ją po polsku — krótka wytaczarka, a po niemiecku borbank. Miała tarczę na wrzecionie o średnicy półtora metra. Pracowała do upaństwowienia.
W okresie organizacji państwowości polskiej i scalania gospodarki przemysłowej po
trzech zaborach potrzeby krajowe szybko wzrastały.
Fabryka produkowała w tym czasie pompy wirowe stopniowe i jednowirnikowe małe, a co
najwyżej średnie, gdyż nie było nawet niezbędnych dużych obrabiarek.
Pompy wirowe dopiero wchodziły na arenę w szerszym zakresie. Cukrownie dopiero
po roku 1920 zaczęły przechodzić na napęd elektryczny i zakład nasz był wtedy jedynym
bodajże dostawcą tych pomp odśrodkowych, jak je wówczas nazywano.
Duże nasilenie produkcyjne pomp odśrodkowych miało miejsce w latach 1920-1921
i dalszych. Szereg typów z pewnymi zmianami pozostało do dziś jako typy N, S i W. Dwa
pierwsze to pompy wielostopniowe na większe ciśnienia.
Produkował też zakład — jako ciąg dalszy produkcji sprzed I wojny światowej — pompy
parowe „Lech”, pompy transmisyjne „Stella”, ręczne „Plus”.
W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości zakład zobowiązany był przyjmować
także zamówienia państwowe, w tym wojskowe. Pierwszym było zamówienie na tłoki i pierścienie tłokowe do samolotów francuskich „peugeot”. Drugą masową robotą dla wojska były lewarki do podnoszenia samochodów i urządzeń samochodowych. Były to lewarki śrubowe ze śrubą o gwincie trapezowym w dwóch wielkościach.
Zakład robił też rzeczy eksperymentalne. Ówczesny konstruktor inżynier Czesław Tański zaprojektował nowy silnik samolotowy — gwiaździsty. Mając jednak widocznie trudności
z ulokowaniem produkcji, oddał go do wykonania inżynierowi Twardowskiemu. Silnik został
wykonany i odbyły się pierwsze, wstępne próby. Potem inż. Czesław Tański zabrał go do dalszych prób na innym terenie. Była to robota piękna, dokładna i odpowiedzialna. Nie wiem,
czy inżynier Tański — znakomity konstruktor i wynalazca — miał z tego silnika pociechę.
Ministerstwo Skarbu zamówiło kilkaset ręcznych maszynek do stemplowania marek okupacyjnych, które do czasu wymiany pieniędzy w połowie roku 1924 służyły jako waluta
obiegowa w Polsce. Roboty tokarskiej było tu niewiele, ale za to było dużo roboty montażowej,
którą wykonywano na stołach ustawionych na prawie całej długości środkowej części hali.
Maszynki te po wyprodukowaniu dostarczono do polskich urzędów finansowych. Nigdy jednak używane nie były i zostały zniszczone.
Waluta papierowa „markowa” emitowana w okresie okupacji i dłużej nie była oparta na
parytecie złota, ale — jak się wtedy mówiło — na parytecie żelaznym z mostu Kierbedzia.
Podobno bilon żelazny wytwarzany był z wysadzonego mostu Kierbedzia.
Państwo stale wypuszczało nowe banknoty, gdyż już wypuszczone traciły na wartości.
27 stycznia 1923 roku wypłata moja wynosiła dwieście czterdzieści dwa tysiące marek,
a w rok później, 12 stycznia 1924 — sto sześćdziesiąt dziewięć milionów marek. 5 kwietnia
1924 otrzymałem dwieście pięćdziesiąt sześć milionów, a 2 maja — dwieście dziewięćdziesiąt cztery miliony. Ostatnią wypłatę przed wymianą otrzymałem 7 czerwca 1924 roku. Za 192 przepracowane godziny dostałem trzysta dziesięć milionów dwieście tysięcy marek.
Choć było już pięć lat po wojnie, dla świata pracy były to niezmiernie ciężkie czasy. Ludzie
upominali się o wypłaty dzienne, gdyż za pieniądze otrzymane w sobotę — w poniedziałek
można było kupić tylko pudełko zapałek.
W całym tym początkowym okresie zakładu produkowaliśmy w dużych ilościach różnego rodzaju pierścienie tłokowe, rozpoczynając od pierścieni lotniczych, a kończąc na największych typach pierścieni do silników spalinowych, tłoków parowych i wodnych. Były też próby uruchomienia małych turbinek pompą parowych do oświetlenia pociągów, ale to nie poszło — skończyło się na próbach.
Załoga w tym czasie była jeszcze niewielka — około pięćdziesięciu osób. Była oparta, jakby
to powiedzieć, o klasycznych rzemieślników, których ambicją było zrobić robotę dobrze.
Tak, aby ten, który pobrał robotę do dalszych operacji bądź montażu, nie miał z nią żadnego
kłopotu. Kontroli wtedy jeszcze nie było. Tokarze sami czuli się kontrolerami, a młodzi byli
kontrolowani przez starszych. Istniała najdalej posunięta współpraca fachowców z majstrami.
Z chwilą wprowadzenia w lipcu 1924 roku polskiej waluty — złotego — wyraźnie ustabilizowały się warunki pracy i działanie zakładu. Dość szybko zarzucono produkcję pomp tłokowych, parowych i transmisyjnych. Cały wysiłek skierowano na rozwój pomp wirowych (jak je nazywano — odśrodkowych), na nowe opracowania zgodne z żądaniami klientów i potrzebami kraju.
Należało przede wszystkim poczynić starania o uzupełnienie i unowocześnienie parku
maszynowego, poprawę warunków pracy biura konstrukcyjnego oraz o zmianę na lepsze
warunków socjalnych: urządzenie stołówki, szatni, umywalek z ciepłą wodą.
Po przeniesieniu zakładu na Grochowską wynikła pilna potrzeba ilościowego i jakościowego powiększenia parku maszynowego. Było sześć małych tokarek, jedna nieco większa — dwumetrowa — i tokarka maleńka, kozą zwana. Tymczasem wymagane były już tokarki długie trzy- i cztero-metrowe. Wszak przewidywano produkcję pomp głębinowych z długimi wałami. Takie trzy tokarki były w częściach. Łoża głowic, suporty, śruby pociągowe, koniki zakupione parę lat wcześniej leżały w częściach po różnych kątach w magazynie i poza magazynem, żeby Niemcy ich nie zabrali. Wyprodukowano je tuż przed wojną i na jej początku. Z tych części w latach 1922-1923 złożono w fabryce tokarki.
W latach 1924-1926 zakład powoli rozrastał się, a maszyn przybywało. Zakupiono wiertarkę ramienną i strugarkę bramową „Zimmerman”, używaną wytaczarkę „Zimmerman”, wytaczarkę do cylindrów (tzw. gilz) do silników spalinowych, większą ostrzałkę do noży.
W latach 1926-1927 przyszła szlifierka do wałków i do otworów z głowicą „Fortuna”. Była
to szlifierka bardzo wygodna i dokładna, uniwersalna. Do kompletu doszła jeszcze rewolwerówka do wkrętów.
Chyba w 1927 sprowadzono średniej wielkości frezarkę zwykłą do rowków, a nieco po
niej frezarkę, którą nazwałbym uniwersalną.
Można było na niej dużo rzeczy i narzędzi robić. Cały ten zestaw maszyn kończyła niewielka
dłutownica do dłutowania wirników.
Właściciel, mając stałe dążenie do postawienia zakładu na wysoki poziom, starał się od czasu do czasu sprowadzić do niego coś nowego. W roku 1928 pojechał na Targi Lipskie i zakupił tam jedną tokarkę typu „Berynger”. Była to tokarka, jak na owe czasy, nowoczesna i bardzo wygodna w obsłudze. Dla nas, przyzwyczajonych do urządzeń o napędach transmisyjnych, było to „cacuchno” — miała własny napęd na jedno koło. Postawiono na niej znakomitego tokarza Bonifacego Stolarkiewicza.
Zainstalowana nieco wcześniej szlifierka typu „Fortuna” okazała się dla zakładu bardzo pożyteczna. Skrętna głowica, możliwość szlifowania wałów, otworów, części w uchwycie i płaszczyzn czołowych pozwalały na dużą samodzielność. Wały do pomp już były szlifowane. Szlifowaliśmy już tarcze ślizgowe do łożysk „Michela”. Szlifierka ta służyła do września 1944 roku, kiedy zrabowali ją Niemcy. Nasz park maszynowy pozwalał na wykonanie bardzo dokładnych elementów. Stanowiska ślusarzy, które początkowo mieściły się na jednym stole przyściennym wzdłuż całej hali, w ciągu dwóch-trzech lat usuwano kawałkami. W ich miejsce instalowano warsztaty indywidualne ciężkie — odpowiednie do naszych wymagań i robót. Warsztaty zakład robił własnymi siłami przy pomocy niezmiernie pracowitego stolarza, jakim był Chaskiel Stolnicki, jedyny reprezentant starozakonnych. Zaczął pracę jeszcze u Brandla. To był dobry stolarz do wszelkich robót — potrafił i płot poprawić, i szafę zrobić, i pompy zapakować, i w ogóle wszystko. Załoga otaczała go dużą życzliwością. Zginął bądź to przy likwidacji getta warszawskiego, bądź w obozie zagłady w Treblince.
Poważnym kłopotem był brak suwnicy. Do roku 1924 był tylko zawieszony na belkowaniu sufitowym dźwig nieprzesuwany. Inżynier Twardowski zakupił odpowiednią ilość używanych i pogiętych belek (dwuteowników). Należało je prostować, ale jak? W tym czasie zaczął pracę w zakładzie ślusarz Zygmunt Raimers — socjalista, zesłany za manifestacje rewolucyjne w Warszawie na Syberię. On to otrzymał polecenie zajęcia się tą sprawą.
Dobrał sobie do pomocy młodego i silnego po szkole technicznej — jak byśmy dziś powiedzieli — stażystę, który nazywał się Jan Bator. Palili na podwórku ognisko, grzali belki i na gorąco na płycie prostowali. Walili młotem, nie byle jakim, bo dwunastokilowym, zrobionym z kawałka wału o średnicy pewnie z dziewięćdziesiąt milimetrów. Ponieważ ślusarza tego robotnicy nazywali „Trockim”, taką samą nazwę otrzymał i młot. I długie lata tak go nazywano. Przez szereg lat na Grochowskiej młot ten służył Józefowi Krasnodębskiemu jako niezawodny środek do wbijania sprzęgieł i został przez tegoż Krasnodębskiego zabrany na Żerań. Służy dziś do tego samego celu. To także już eksponat.
Suwnicę założono na środkowej nawie. Była dwustronna, prowadzona przy pomocy łańcuchów i ręcznie podnoszona — także łańcuchami. Była bardzo potrzebna i pomocna,
bo waga detali i całych pomp stale się zwiększała. Suwnica do zdejmowania odlewów i do
załadunku wychodziła poza ścianę hali.
W urządzeniach ówczesnej fabryki należy zwrócić specjalną uwagę na nowoczesną, jak
na owe czasy, stację prób pomp. Była to chyba jedyna stacja prób pomp w kraju. Badania
przeprowadzane na niej, kontrola parametrów wykonywanych pomp umożliwiały postęp
techniczny naszych konstrukcji. Praktycznie skończyła się stosowana dotychczas metoda,
że parametry pomp zdobywano na stanowisku u klienta.
Aby można było zbudować stację prób, trzeba było usunąć lokomobilę. Po jej wyrzuceniu
napęd był otrzymywany z silników elektrycznych ustawionych po obu stronach hali.
Choć właściciel był inżynierem mechanikiem, to pasją jego były ciągłe poprawki i zmiany
w budownictwie już istniejącym, jak również dobudówki nowe z przeznaczeniem zarówno
do celów wytwórczych, jak i socjalnych.
Inżynier Twardowski rozebrał lewą jednorodzinną oficynkę i wybudował na jej miejscu dość dużą oficynę. Parter przeznaczył na biura i gabinet dyrektora, a piętro na biuro konstrukcyjne. Duże pomieszczenie na piętrze miało dużo światła i rozwiązywało sprawę zgodnie z wymaganiami konstruktorów.
Pomieszczenia górne dla konstruktorów oddano w roku 1926. Nieco wcześniej oddano część dolną. W jej lewym skrzydle, tam gdzie mieścił się dział głównego mechanika po upaństwowieniu, znajdowała się piękna sala wykładowa obwieszona na całej długości planszami, wykresami i rysunkami technicznymi wielu typów pomp w ramkach. Był też stały ekran. W sali tej wyświetlano filmy naukowe, odbywały się wykłady, a także wspólne spotkania całej załogi z dyrekcją i rodziną właściciela w rocznice powstania zakładu i w dniach przed głównymi świętami i Nowym Rokiem. Były one urządzane przed świętami celem złożenia sobie życzeń i z okazji uroczystości jubileuszowych.
Była to świetlica w kapitalistycznym wydaniu, niewykorzystywana, gdyż wtedy nie było w zakładzie żadnego życia organizacyjno-społecznego czy nawet sportowego. Trzeba jednak przyznać, że załoga była za mała, aby rozwijało się w niej życie organizacyjne. Młodzieży było zaledwie kilka osób.
Na stołówkę przeznaczono izbę mieszkalną z wnęką na kuchenkę. W tej to izbie mieszkała pani Anna Smolakowa z trojgiem dzieci. Była to wdowa pracująca w zakładzie od początku. Dwaj jej synowie byli długoletnimi pracownikami zakładu. Stefan Smolak był dobrym tokarzem. Władysław Smolak — wychowanek Twardowskiego — wyróżniał się swoją sumienną pracą zarówno przed wojną, jak i po wyzwoleniu. Był strugaczem i frezerem.
W czasie okupacji został wywieziony na roboty do Niemiec. Mieszkając naprzeciwko zakładu, zawsze — w razie potrzeby — był na posterunku „heblarza”, pomagając przy wykonaniu planu.
Po wyprowadzeniu się rodziny Smolaków we wnęce zainstalowano kocioł do przyrządzania
kawy na miejscu i na warsztat. Można też było sobie coś odgrzać na fajerce. Nie było
to złe, ale nie było też i dobre, bo pojedyncze drzwi otwierały się bezpośrednio na dwór
i trzeba było zasłaniać się od zimna. Poza tym ta stołówka nie mieściła wszystkich, a innego
pomieszczenia nie było. Ta stołóweczka pozostała aż do wyprowadzki zakładu.
W latach 1926-1927 nacisk załogi na potrzebę poprawy warunków socjalno-sanitarnych
został uwieńczony powodzeniem. Wtedy to w nowo wybudowanej kotłowni zainstalowano
kocioł parowy dający parę do ogrzewania wody do mycia w nowo urządzonej szatni w suterenie. Była też para do prób pomp parowych „Lech” bądź do prób pomp „Worthington” po remoncie.
Powoli przybywało ludzi. Wśród nich byli znani wieloletni pracownicy: Teofil Fernik —
tokarz, Stefan Święcki — tokarz, Wacław Szymański — tokarz, Wojciech Zalewski — dobry
i sumienny ślusarz, który służył z Ryzińskim w Harbinie, Maksymilian Gross — strugacz,
czyli jak się dawniej mówiło „heblarz”, fachowiec pierwszej wody, wszechstronny na
strugarce i frezarce, ojciec Edmunda Grossa pracującego na Żeraniu na karuzelówkach,
Aleksander Karczewski. Aleksander Karczewski przybył do naszego zakładu w 1928 roku, brał udział w Powstaniu Warszawskim, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych, a po wojnie za działalność społeczną i pracę przy odbudowie stolicy otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Był wieloletnim działaczem związkowym, przez szereg lat pełnił obowiązki przewodniczącego Rady Zakładowej.
Wymienieni pracownicy stanowili uzupełnienie znakomitego już wówczas zespołu
fachowców. Odeszli już z tego świata tacy, jak: Edward Czerwiński, Wojciech Zalewski, Józef
Bielawski, Edmund Gross, Władysław Smolak i cały szereg z tych, którzy tę mocną załogę
stanowili. Zmarł przybyły w tamtym okresie znany nam inżynier Stanisław Kijewski.
W fabryce pracowali właściciele karłowatych gospodarstw rolnych leżących z dala
od Warszawy, jak: Aleksander Szymanowski i Karol Kuch. Byli też właściciele drobnych
sklepików: Eugeniusz Kostrzewski z Wawra, Henryk Stanisławski z Czerniakowa, Henryk
Głodkiewicz z Woli. Chociaż się mówi, że żona sklep prowadzi, to praca posiadacza takiego
sklepiku jest okropnie męcząca, bo zanim on przyjdzie do zakładu rano, już się dobrze worków nanosi.
Większość załogi to byli ludzie mieszkający w bardzo trudnych warunkach, w mieszkaniach
z bardzo wysokim czynszem, w starych drewniakach bez żadnych wygód na Targówku,
Pelcowiźnie czy na Szmulowiźnie. Dla wielu z tych ludzi bardzo wielkim pragnieniem
było posiadanie chociażby najskromniejszego domku rodzinnego. Trzeba przyznać, iż paru
jednostkom — co prawda niełatwo, bo musieli sobie od ust odejmować — udało się osiągnąć
swoje marzenia po paru latach. Byli to: Wacław Szymański, Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski i Józef Krasnodębski.
Niektórzy młodsi mieli to w dalszej perspektywie, zakładając książeczki oszczędnościowe
i ciułając pieniądze. Na pewno osiągnęliby swoje cele, gdyby nie nieszczęsny dla
klasy robotniczej światowy kryzys ekonomiczny w latach 1929-1933.
Byli też mieszkańcy Pragi i Nowej Pragi. Majster Piotrowski mieszkał na ulicy Małej,
a były majster Zienkiewicz na ulicy Zamoyskiego.
Inżynier Twardowski pochodził z rodziny rzemieślniczej. Ojciec jego był kowalem w warsztatach kolejowych — jak słyszałem — w Pruszkowie. Właściciel był człowiekiem postępowym. Jak sam mówił, w czasie studiów za granicą związał się z organizacjami studenckimi o światopoglądzie socjalistycznym. To przebijało z niego przez całe życie. Jego stosunek do robotników można nazwać ludzkim. Znał sytuację każdego robotnika doskonale. Służył pomocą między innymi w budowie domków rodzinnych. Wiele zawdzięczają mu tacy pracownicy, jak: Henryk Monarski (Mondszajn), Wacław Szymański, Józef Krasnodębski, Henryk Stanisławski i inni. Otrzymywali pożyczki, dodatkowe zwolnienia, pomoc warsztatową.
Wiele wysiłku wkładał Twardowski w rozwój myśli technicznej w całym kraju. Przez
wiele lat brał czynny udział w stowarzyszeniach technicznych i był redaktorem „Przeglądu
Technicznego”.
Inżynier Twardowski zawsze umiał w trudnych sytuacjach zająć właściwe stanowisko.
Także w warunkach masowych demonstracji, strajków, protestów. A pamiętajmy, że był to
okres dalszego rozwoju Komunistycznej Partii Polski po połączeniu się PPS-Lewicy z SDKPiL.
Wkrótce potem doszedł czynnik nowy — zamach stanu w maju 1926 roku dokonany przez
Józefa Piłsudskiego. Powstało wtedy nowe stronnictwo — Bezpartyjny Blok Współpracy
z Rządem i sanacyjna PPS Rajmunda Jaworowskiego.
Czasy były niespokojne. Były wypadki, że i po nas przychodziły większe lub mniejsze grupy delegatów z innych zakładów. Inżynier Twardowski jak tylko mógł, bronił załogę swojego
zakładu przed rozbiciem, odruchami niezadowolenia i antagonizmami.
Dość dokładnie opisałem historię i przebieg pracy w okresie dwudziestu lat od założenia
zakładu.
Rok 1928. Obchodziliśmy pierwsze dziesięciolecie w nowym wcieleniu na Grochowskiej
i dwudziestolecie założenia firmy przez Brandla i Witoszyńskiego. Czułem się już
starym pracownikiem. Jubileusz przyniósł właścicielowi upominek od pracowników —
wykonanego z brązu „Robotnika obracającego koło zębate historii”. Spotkanie odbyło się
przy nakrytych dla całej sześćdziesięcioosobowej załogi stołach. Częścią gastronomiczną
zajmowała się restauracja „Pod Bachusem” z Marszałkowskiej. Trzeba przyznać, że przyjęcie
było piękne.
Były życzenia i zbiorowa fotografia, która ocalała i wisi na ścianie w pokoiku. To duża
fotografia z wstawionymi fotografiami indywidualnymi.
Nazwa na blankietach i na pieczęci zmieniła się. Na blankiecie napis brzmiał: Pompy
Turbinowe — Turbiny Parowe. Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Warszawa
ul. Grochowska 314. Adres Telegraficzny: Twardowski — Warszawa Grochowska 314.
Telefon 45-53. Stacja Kolejowa — Warszawa Wschodnia. Bank Rzemiosła i Handlu w Warszawie, R-k Nr 22-90.
Inżynier Twardowski, kiedy był już pełnoprawnym właścicielem, miał stempel krótki:
Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.
Wykonywano coraz więcej pomp o większej wydajności dla wodociągów i kanalizacji,
dla melioracji. Pierwsze większe pompy zaczęto konstruować już parę lat wcześniej. Pierwszą dla kopalni „Jowisz”. Była to pompa o poważnej wydajności — 600 metrów sześciennych na godzinę. W 1926 roku wykonano pompę o wydajności 1080 metrów sześciennych na godzinę, a w roku 1930 już o wydajności 2400 metrów sześciennych na godzinę z silnikiem o mocy 750 kilowatów.
Próbowano także i nowości turbinowych. Zaczęto robić małe turbiny parowe do stu koni mechanicznych. Jeszcze w okresie kryzysowym zaczęto produkować pompy próżniowe — sprężarki, które wcześniej były wyłącznie importowane. Ponadto zaczęto produkcję pomp dzielonych.