Urodziłem się 2 maja 1905 roku w Sokołowie Podlaskim. Tam też chodziłem do pierwszej klasy szkoły rosyjskiej. Bieda w małych miasteczkach, a szczególnie trudna sytuacja chałupników, zmuszała wtedy ludzi do emigracji do większych miast lub za ocean. Toteż po długich staraniach ojciec mój zdecydował się w roku 1914 przenieść całą rodzinę do Warszawy.
Został portierem w firmie pod nazwą Silberbaum i S-ka: Fabryka Tabakierek i Wyrobów
z Papier Mache przy ulicy Grochowskiej 35 (po zmianie numeracji — 316), tu gdzie
obecnie mieszczą się Polskie Zakłady Optyczne, czyli po sąsiedzku z przyszłą fabryką inżyniera Stefana Twardowskiego.
Trzy daty są wyjściowymi w moją życiową przyszłość: 2 maja 1919 roku skończyłem
czternaście lat, 14 czerwca 1919 roku skończyłem siedmioklasową szkołę powszechną,
8 lipca 1919 roku rozpocząłem praktykę w zakładzie Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński
i S-ka w Warszawie.
Tak brzmiała nazwa na firmowym blankiecie. Na pieczęci brzmiała inaczej: Towarzystwo
Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pod pieczęcią był
podpis „St. Twardowski”, ale nie było dopisku „właściciel”.
Adres zakładu: Warszawa, na Pradze, ul. Grochowska 37/39 (po zmianie numeracji
312/314). Inżynier Stefan Twardowski nie był jeszcze w pełni właścicielem, ale był już w końcowej fazie spłat udziałowców i praktycznie wszystkimi sprawami kierował. Tylko on występował jako właściciel. Wiem, że tak istotnie było, bo w okresie praktyki w latach 1919 – 1923 sam w tych sprawach chodziłem. Po przejęciu udziałów przez inżyniera Twardowskiego
blankiet i stempel miały jednakowe brzmienie. Zamiast Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński i S-ka było Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka. Właściciel: inż. Stefan Twardowski.
Był to okres bezpośrednio po pierwszej pięcioletniej wojnie światowej, mniej nieco okrutnej od drugiej wojny światowej, ale nie mniej ciężkiej, szczególnie pod względem żywnościowym. Polska prowadziła jeszcze walkę z organizującym się Związkiem Radzieckim, co także miało ujemny wpływ na sytuację ogólną.
Taka sytuacja często źle oddziaływała na podejmowane decyzje życiowe — zarówno przez chłopca kończącego szkołę, jak i jego rodziców. Rodzice musieli zdecydować: czy oddać chłopca na paroletnią praktykę, aby miał zawód na długie lata, czy też wysłać go za „zdobychem” na różne roboty dorywcze i usługowe, aby syn zdobył im jak najwięcej pieniędzy, na pewno potrzebnych, ale nie dających zawodu.
Znaliśmy takich rodziców, którzy wysyłali syna za „zdobychem”. Nie było dla nich ważne,
że może wychować się na kombinatora, zostać hochsztaplerem.
Decyzja moich rodziców była słuszna — dać chłopcu zawód i szkołę zawodową. Ojciec
mówił: — Nawet gdyby przyszło raz na dzień jeść dawać, do szkoły trzeba posyłać.
W tym czasie umieścić chłopca na praktykę wcale nie było łatwo. Trzeba było mieć dobre
poparcie albo trafić na jakieś inne sprzyjające okoliczności.
Stefan Twardowski i jego pierwsza żona, Jadwiga.
Kiedy w lipcu 1919 roku umarła żona inżyniera Twardowskiego, wytworzyła się potrzeba
czasowego zwiększenia nadzoru nad domem i całością posesji. Inżynier Twardowski poprosił
o to mego ojca. Zaraz po pogrzebie, w myśl zasady kuj żelazo póki gorące, ojciec zwrócił
się o przyjęcie mnie na praktykę. Nie wiem, czy chętnie, ale zostałem przyjęty na „chłopca”.
Uczyłem się pisać technicznie, wyświetlałem rysunki na słońcu. Trochę pomagałem
w magazynie. Nosiłem listy na pocztę i bezpośrednio adresatom. Czasem musiałem posłuchać i pani domu — drugiej żony inżyniera, a siostry jego pierwszej żony.
Równe pół roku byłem „chłopcem”. Do 9 stycznia 1920 roku. Okres trzyletniej praktyki tokarskiej od strony zawodowej bardzo różnił się od dzisiejszej. Inne były warunki, organizacja pracy, warunki socjalne, stosunki międzyludzkie.
W tym okresie było nas tylko dwóch praktykantów. Drugim był przyjęty wcześniej Józef
Naumowicz, syn wdowy. Chłopiec bardzo grzeczny i koleżeński. Ale do zawodu tokarza
nie miał chęci. Praktyki nie ukończył. Poszedł do mundurowej Policji Państwowej. Dosłużył
się stopnia sierżanta. Jak pamiętam, nawet później nie było nas więcej niż czterech praktykantów na sześćdziesięciu pracowników. Właściciel niechętnie przyjmował na praktykę tokarską. Zatrudnianie praktykantów tokarskich było dla niego nieopłacalne. Praktykant musiał otrzymać tokarkę i czeladnika jako instruktora i wychowawcę, któremu właściciel musiał coś płacić, bo przecież czeladnik dawał jakiś wysiłek i poświęcał swój czas praktykantowi.
To były czasy, w których prywatne warsztaty, czy to mechaniczne, czy krawieckie, czy
jakiekolwiek inne, uczyły młodzież za pieniądze w myśl zasady: chcesz się nauczyć — płać.
Tak jak w prywatnej szkole. Jeżeli praktykant dostał tokarkę, miał smykałkę
i nie był gapowaty, to szybciej zdobywał wiadomości, dostawał częściej odpowiedzialniejszą
robotę i w ten sposób zdobywał sobie większe uznanie. Praktyka mu się skracała
i szybciej mógł liczyć na podwyżkę.
Państwowość polska dopiero się kształtowała i nie było jeszcze opieki nad młodzieżą
pracującą. Nie było jeszcze ustawodawstwa socjalnego. Na przykład do Fabryki Kamieni
i Maszyn Młyńskich, położonej przy moście Kierbedzia od strony Pragi, przyjmowali
chłopców byle tylko zbliżyli się do czternastu lat. Nie na praktykę, czyli jak mówiono
do terminu, lecz na robotników do wszelkich robót,
Pojęcie termin to był często zbywalny pretekst. U Paschalskiego na Żytniej chłopcy
w okresie pracy do szkół nie chodzili. Musieli pracować na właścicieli. Sami zarabiali grosze.
Takich fabryczek i warsztatów było wiele. Trzeba przyznać, że u Twardowskiego i sam właściciel, i majster szkołę dla ucznia traktowali jako zagadnienie pierwszej wagi.
Nalegali, aby chłopcy do szkoły zawodowej chodzili. Ale tu mogło tak być, bo majster Józef
Zienkiewicz był majstrem cechowym, człowiekiem o dużej kulturze ogólnej i zawodowej.
On to rozumiał.
Dostać się jednak do takiej szkoły było bardzo trudno. W Warszawie były zaledwie
dwie szkoły wieczorowe. Jedna z nich — Kursy Zawodowe dla Pracowników Przemysłu Metalowego — prowadzona przez cechy ślusarzy i tokarzy mieściła się przy ulicy Kopernika 28. Zakres nauczania był wszechstronny, ale oczywiście ustawiany pod kątem potrzeb w zawodach metalowych. Była też jedna godzina tygodniowo kaligrafii, każdemu bardzo potrzebnej do poprawienia pisma.
W 1919 roku zapisałem się na kursy trzyletnie. Byłem najmłodszym kursantem. Wszyscy
byli starsi ode mnie. Mieli po siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia, a nawet po
dwadzieścia parę lat. Byli to już czeladnicy, ale słabsi w rysunkach i w obliczeniach. Uczyli się chętnie, bo to im było potrzebne. Szkoła dawała wiele.
Choć do zajęć praktycznych były także potrzebne podręczniki nauki tokarstwa, to w pierwszych latach powojennych ich jeszcze nie było. Niektórzy starsi tokarze mieli podręcznik tokarski Kozłowskiego wydany w roku 1910. Jak go ktoś miał, to broń Boże, aby innemu pożyczył. Nie dał za nic. Byli i tacy, którzy gdy obliczali koła zmianowe, podręcznika na wierzchu nie trzymali. Zaglądali do niego do szafy ubraniowej albo do szuflady szafki narzędziowej. Rozglądali się przy tym na boki, żeby ich ktoś nie podejrzał i nie nauczył się. Znałem takich i widziałem, jak to robią. Uczący się praktykant nie miał żadnych ulg w pracy. Jeżeli poprosił, to na pewno ulgę otrzymał, ale było to zwolnienie grzecznościowe od majstra. Nie było zwolnień do szkoły. Dopiero po godzinach normalnej pracy, prosto z fabryki, uczeń jechał do szkoły i to jeszcze często spóźniony, bo musiał w fabryce sprzątać swoje i nie swoje. Któż miał za uczącym się wstawić, jeżeli w zakładzie nie było żadnego życia organizacyjnego?
Praca u Twardowskiego trwała od siódmej trzydzieści do szesnastej trzydzieści z jedną
godziną przerwy obiadowej. Przebywało się w fabryce dziewięć godzin, a do szkoły trzeba
było się stawić na godzinę osiemnastą.
Mieszkaliśmy jeszcze wtedy na Grochowskiej 35 (316) obok zakładu. Miałem bliziutko.
Mogłem iść na obiad i przebrać się. Ale od maja 1920 roku, gdy przenieśliśmy się na ulicę
Kawęczyńską, było już gorzej. Do domu na obiad chodzić nie mogłem, bo nie wróciłbym
na czas. Chodziłem do szkoły prosto z fabryki. Ciągle nosiłem ze sobą książki, przybory, rysunki,a później często i deski rysunkowe — tak zwane rajzbrety. Tramwajów na Grochowskiej jeszcze nie było. Trzeba było iść aż do Kijowskiej do tramwaju numer 4 (jeździł na Muranów), numer 5 (jeździł na Wolę, Trębacką, Chłodną) albo numer 22 (jeździł Królewską, Srebrną na Towarową). Jeszcze gorzej było z dojazdem do szkoły po przeniesieniu się na Kawęczyńską. Trzeba było chodzić do ulicy Targowej. A do domu z fabryki chodziłem pieszo. Nikt się wtedy nie przejmował, że chłopiec nie jadł ciepłego obiadu albo nie miał czasu na przebranie się. Wymagania w szkole były dość wysokie. Trzeba było zapomnieć o wolnej niedzieli i o letnich feriach. Urlopów początkowo także nie było. Tylko dzięki ludzkiej postawie kierownictwa można było otrzymać kilka dni zwolnienia na uzasadnioną potrzebę.
W pierwszym roku praktyki w fabryce chłopiec miał do wykonania szereg zajęć potrzebnych, ale nie zawsze mających związek z zawodem. Do niezbędnych czynności porannych należało rozpalenie ogniska na tak zwanej feldszmidzie i utrzymywanie ognia niezbędnego dla tokarzy do zaprawiania noży i dla ślusarzy do pociągania mesli, czyli przecinaków, a także do zaklepywania różnych potrzebnych przyborów lub narzędzi oraz do hartowania.
Drugą obowiązującą czynnością było zagrzewanie na ognisku w dwóch albo w trzech
wiadrach wody do mycia rąk z brudu. Do mycia na czysto służyła woda z kranów — czasami ciepła, a czasami zimna, bo lokomobila nie zawsze dawała wodę ciepłą. Szatni nie było. Były drewniane szafki i to nie dla wszystkich. Stały przy pracownikach. Reszcie zostawały gwoździe w ścianach. Myto się w wiadrach i w miskach. Warunki pracy w tym starym zakładzie nie były najlepsze.
W pierwszym roku praktykant nawet po parę razy dziennie zabierany był do bicia
młotem na kowadle przy zaprawianiu noży tokarskich. Wtedy kowala w zakładzie jeszcze
nie było. Tokarze sami sobie noże zaprawiali i sami je hartowali. Jedne w nafcie, inne w oliwie. Czeladnicy musieli mieć ogień na każde żądanie.
Były też noże i przecinaki ze stali węglowej, które hartowało się w wodzie „na kolor”.
Końcówka noża lub mesla ze stali zwykłej była grzana na dobrze czerwono. Zagrzaną stal zamaczano na krótko w wodzie. Potarta o piasek nabierała odpowiedniego koloru — najczęściej żółtego albo słomkowego. Potem nóż znowu wrzucano do wody. Tego hartowania musiał się chłopiec dość szybko nauczyć.
Stale szybkotnące, tzw. samoharty dopiero wchodziły do użytkowania i to w małej ilości.
Gdy więc tokarz zdobył nóż szybkotnący, nosił go w kieszeni, żeby ktoś sobie go nie pożyczył
i nie wykruszył. Uczniowie takimi nożami rzadko się posługiwali.
Było jeszcze coś bardzo ciekawego, a mianowicie tzw. pędnie, czyli transmisje. Napęd
był otrzymywany z lokomobili, czyli z maszyny parowej — takiej, jaką dawniej używano do
wałowania szos z tłuczonego kamienia.
Bonifacy Stolarkiewicz, najzdolniejszy tokarz w fabryce Twardowskiego.
Od czasu do czasu lokomobila domagała się, aby ją wewnątrz oczyścić, by mogła dalej pracować. Po bokach lokomobili były otwory włazowe. Wsadzano tam możliwie szczupłego praktykanta, który czyścił komorę wodną. To wcale przyjemne nie było. Ale cóż — i to do praktyki należało.
Praktykanci trzymani byli w dużym rygorze. Jeżeli coś między nimi zaszło, na przykład pobili się, nawet poza zakładem, a inżynier Twardowski o tym dowiedział się — a należy przyjąć, że zawsze się dowiedział — zaraz wzywał ich do siebie i po ojcowsku surowo ganił, a nawet karał zmianą stanowiska, obniżką płacy albo usunięciem. Wzywał także rodziców. Żądał, aby syna trzymali krócej i wstydu chłopakowi narobił.
Praktykanci między sobą żyli w zgodzie, bo się bali. Jeszcze do roku 1924 zdarzały się wypadki wymierzania kar przez samych czeladników. Widziałem właśnie taki wypadek — uderzenia chłopca Stefana S. ręką w twarz. Zakład Twardowskiego był dobrą szkołą wychowawczą. Inżynier Twardowski chciał mieć zespół ludzi wszechstronnie wykwalifikowanych, porządnych i uczciwych. Nic dziwnego, że niełatwo było się tu dostać na praktykę.
Zdarzało się, że przychodzili na naukę ludzie po wojsku i pozostawali na długie lata.
Mieliśmy i taki przykład, że pewnego dnia zakonnica przyprowadziła z zakonnego domu
wychowawczego na praktykę czternastoletniego chłopca. Był bardzo małego wzrostu. Przez
pewien czas zakonnica przyprowadzała go do zakładu, trzymając za rękę jak przedszkolaka.
Żeby mógł dosięgnąć do tokarki, dawano mu pod nogi podwyżkę — podest. Sprytny był, uczył się dobrze i szybko. Pracował w naszym zakładzie do upaństwowienia. Był znakomitym
tokarzem, życzliwym, uczynnym, bardzo grzecznym i przyjemnym człowiekiem. Takim całe życie pozostał. Miał na imię Bonifacy. Mówiliśmy do niego Bonuś albo panie Bonusiu. Życie potrafi człowieka zmienić. Bonuś posiadał chęć czytania dzieł poważnych i nic dziwnego, że osiągnął później wielką znajomość ideologii Marksa. Był uważany za wysokiej miary marksistę. Postawa jego zawsze wywierała duży wpływ na kształtowanie się postawy załogi. Był stałym naszym delegatem.
Uczeń w okresie nauki otrzymywał maszynę. Mogła to być tokarka, strugarka albo inna
— zależnie od kierunku pracy. Uczeń pracował możliwie blisko czeladnika, do którego był
przydzielony i który stale go doglądał. Uczeń w zasadzie musiał być posłuszny
każdemu. Jeżeli jednak wykonanie czyjegoś polecenia wymagało odejścia ze stanowiska,
musiał mieć zgodę mistrza.
Uczeń musiał pamiętać, aby przed fajrantem była normalna woda w zbiorowych kranach.
Jednak czasem nawet do twarzy grzano wodę na feldszmidzie.
Uczeń musiał sprzątnąć maszynę lub warsztat albo stanowisko montażowe swego
czeladnika. Wytrzeć jego tokarkę, naoliwić łoża (tak zwane wangi). Dopiero jako drugą
mógł sprzątnąć swoją maszynę.
Na początku, podobnie jak innych praktykantów tokarskich, ustawiono mnie na kozę
— małą, krótką i starą tokarenkę. Taką, którą trzeba było za pas pociągać, aby się kręciła.
Ponieważ wtedy robiliśmy jeszcze sporo pomp tłokowych „Plus”, śrutowałem „bębenki”,
czyli tuleje żeliwne, aby odkryć, czy materiał jest zdrowy, czy też dziurawy, do wyrzucenia
na szmelc. Pierścienie wykańczał na gotowo czeladnik — mój albo inny.
Później zacząłem robić dławiki do pomp, pokrywki, bolczyki do sprzęgieł. Dalej poszły
już trudniejsze rzeczy: nakrętki do wirników, pierścienie oporowe, tuleje na wały, panewki
wylewane białym metalem. Stopniowo wszedłem na kierownice i wirniki, a także na wałki
wykańczane bez szlifierki.
Przechodziło się na lepsze tokarki i na coraz bardziej trudne roboty, nie tylko pompowe,
ale i z miasta. Lata biegły szybko. Chłopiec, chcąc coś umieć, musiał w lot chwytać to, co było mu potrzebne. Opóźnianie przekreślało jego szansę na ukończenie praktyki w trzyletnim terminie.
Trzeba było przyswajać sobie szlifowanie wierteł i noży, odkuwanie noży na gorąco. Trzeba było umieć podglądać i przyswajać sobie to, co robią czeladnicy. Trzeba było uczyć się obliczania kół zmianowych do nacinania gwintów na trzy przekładnie — to jest na trzy koła zębate, na cztery koła zębate i na sześć kół zębatych. Potrójną przekładnię trzeba było dobrze umieć, bo mieliśmy taką tokarkę z „potrójną gitarą”, na której robiłem pewnie ze trzy lata.
Trzeba było dobrze opanować posługiwanie się najczęściej używanym przyrządem pomiarowym — suwmiarkami, które już wtedy zaczęły wchodzić w użytkowanie. Mam na myśli nie tylko te małe blaszane suwmiareczki do stu dwudziestu milimetrów, zwane kolumbusami, ale i inne, dokładniejsze, mierzące przy pomocy noniusza z dokładnością do pięciu setnych milimetra. Mieliśmy już w tych latach suwmiarkę amerykańską mierzącą do czterystu milimetrów. Amerykański był też jedyny mikromierz do dwudziestu pięciu milimetrów służący najczęściej do pomiaru szerokości pierścieni tłokowych. Praktykantowi mikromierza nie dawano.
Bardzo ważną sprawą dla praktykanta było opanowanie znajomości rysunków i posługiwanie się nimi. Jedynym dokumentem był rysunek. Żadnych technologicznych opisów w fabryce nie było.
Czeladnik mój i opiekun pan Zygmunt Ryziński pomagał, ale także wymagał. To był tokarz
o dużej kulturze zawodowej. Dużo można było się od niego nauczyć. Pracował u Brandla
jeszcze przed I wojną światową. W 1914 roku został wzięty do wojska rosyjskiego, służył
w Harbinie. Wrócił do fabryki w 1920 roku. Sympatyk PPS. Mieszkał na Bródnie przy Palestyńskiej. Złapany przez Niemców w ulicznej łapance został wywieziony do obozu w Mathausen, gdzie zmarł z głodu i wycieńczenia przy ciężkiej pracy w kamieniołomach.
Zygmunt Ryziński nauczał Józefa Raczkę pracy na tokarce.
Dobrą zasadą, stosowaną przez majstra dla nieco już zaawansowanych, była okresowa zmiana obrabiarek. Taka metoda przyspieszała naukę i czyniła praktykanta bardziej wszechstronnym zawodowo. Młody tokarz musiał sobie dobrze dawać radę na szepingu (małej strugarce), frezarce, wiertarce, a później na innych typach obrabiarek i większych tokarkach. Poziom umiejętności zawodowych i postępy w szkole decydowały o wyniku cechowych wyzwolin. Praktyka moja w fabryce upływała spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Kursy zawodowe ukończyłem z wynikiem dobrym w roku 1922 — jeszcze przed ukończeniem praktyki.
Dyrekcja kursów dla pierwszych powojennych absolwentów w lipcu 1922 roku urządziła
wycieczkę do Sosnowca i na Górny Śląsk. Celem było obejrzenie i wyrobienie sobie technicznego spojrzenia na pracę kilku dużych zakładów, hut i kopalń.
Byliśmy w kopalni „Saturn” i w fabryce rur Kulczyńskiego w Sosnowcu. Oglądaliśmy hutę
„Baildon”, fabrykę Fitznera i Gampera, Fabrykę Drutu i Gwoździ, Królewską Hutę w Chorzowie, kopalnię „Wawel” w Rudzie Śląskiej, Wytwórnię Bieli Cynkowej w Szopienicach.
Suwmiarka podarowana przez Henryka Mondszajna synowi Stanisławowi, który rozpoczął pracę w zakładzie Twardowskiego w 1941r.
Wycieczkę zorganizowano dwa tygodnie po zajęciu Śląska przez Wojsko Polskie pod
dowództwem generała Stanisława Szeptyckiego. Wiekowa niemiecka patyna widoczna była
jeszcze na każdym kroku. Była to wycieczka fachowo zorganizowana. Jej organizatorem i kierownikiem był dyrektor kursów, pan inżynier Płocki. Odbywała się w atmosferze przestrzegania dyscypliny i rygoru, co było nieodzowne, a czego dyrektor bardzo się domagał. Fotografia z tej wycieczki wisi u mnie na ścianie.
Dyrektor Płocki był duszą i ojcem kursów. Nie baliśmy się go, ale czuliśmy przed nim respekt
wielki i szacunek. Nie był surowy, ale karał mocą swojego ducha. Przecież tam był różny element, a nawet jednostki łobuzowate. Ale kiedy dyrektor wchodził na salę, sala była rozbrojona.
Kiedy wzywał kogoś do kancelarii, to już bracie nie próbuj kręcić ani kłamać. On wszystko z ciebie wyciągnie. Jeśli coś obiecałeś, to nie próbuj nawet tego nie wypełnić! Binokle na czarnym sznureczku poprawiał. Robił rękami taki ruch, jakby spodnie do góry podciągał. Brał delikwenta prawą ręką za szyję i mówił:
— Powiedz, jak było. Będzie czy nie będzie? Więc koniec, nie mam o czym z tobą mówić!
Ma być tak, tak i tak! — takimi urywanymi zdaniami wymuszał z człowieka przyznanie
się i zobowiązanie poprawy. Czasem żartobliwie pięścią pogroził, jakby dając do zrozumienia:
— No braciszku, uważaj i pamiętaj!
Złoty to był człowiek. Wyniki na kursach były dobre. Uczyli się ludzie. Rósł ich poziom moralny, kultura i inteligencja.
9 stycznia 1923 roku ukończyłem okres praktyki. Majstrem w zakładzie był wtedy
doskonały fachowiec, tokarz z zawodu, pan Józef Zienkiewicz. Mistrz cechowy posiadający
uprawnienia do cechowego wyzwalania uczniów. On to właśnie zgłosił mnie do cechu.
Reklama fabryki Fitznera, w której po ukończeniu szkoły Wawelberga i Rotwanda podjął pracę Wacław Brandel.
W ustalonym terminie przybyła do zakładu Komisja Cechowa. Przeprowadziła dłuższe
rozmowy z majstrem i z moim czeladnikiem panem Zygmuntem Ryzińskim. Po ustaleniu
terminu egzaminu i programu wykonania prób zapowiedziała ponowną wizytę egzaminacyjną za dwa lub trzy tygodnie.
Pierwsze pytania dotyczyły znajomości czytania rysunków i oczywiście obliczania kół
zmianowych do nacinania gwintów w różnych wariantach: podwójnej i potrójnej przekładni,
nacinania gwintów wielozwojowych, gwintów calowych, metrycznych, a także przeliczenia
wielkości z calowych na metryczne.
Poza tym były pytania z obróbki metali, wykończenia detali, znajomości materiałów,
hartowania noży, szlifowania wierteł, kątów i z wielu innych tematów, które w ówczesnym
układzie organizacyjnym rzemiosła obowiązywały i decydowały o wynikach egzaminu.
Do tego miałem wykonać śrubę o średnicy trzydziestu milimetrów, długości sześciuset
milimetrów z płaskim gwintem dwu zwojowym i nakrętką z brązu. Wykonane detale
miały być złożone w cechu. Po odbiór dyplomu miałem się zgłosić w oznaczonym czasie do
Cechu Tokarzy przy ulicy Nalewki 8.
Dyplom był bardzo ozdobny. Miał symbol religijny, godło państwowe — orła, a po bokach
dwie kolumny nazw cechów. Był bogato zdobiony ornamentami. Przetrwał szczęśliwie
wojnę i do dziś wisi na ścianie. Do dyplomu dochodziła książeczka cechowa. Wyzwalając się, miałem siedemnaście lat i osiem miesięcy.
Majster Józef Zienkiewicz wkrótce po moich wyzwolinach przeszedł do organizujących
się Centralnych Warsztatów Samochodowych (późniejszych Państwowych Zakładów Inżynierii) na Terespolskiej. Na majstra powołany został Wincenty Piotrowski, pierwszej klasy
ślusarz maszynowy, narzędziowy i pompiarz, który pracę zaczynał u Brandla.
W okresie praktyki, zgodnie ze stosowaną w zakładzie zasadą, przechodziłem w miarę
potrzeby do pracy na innych maszynach, jak szeping, frezarka i inne tokarki.
Wincenty Piotrowski, ślusarz, a od 1923 roku przez ponad trzydzieści lat majster (mistrz) w fabryce przy Grochowskiej
Od 1924 roku pracowałem także na świeżo sprowadzonej wytaczarce „Zimmerman”. Nieco później przyszła duża ramienna wiertarka o długości ramienia półtora metra. Po niej pojawiła się duża strugarka, nowa frezarka i nowa szlifierka do wałków i innych rzeczy — miała skrętną głowicę typu „Fortuna”. W okresie swej pracy w miarę potrzeby pracowałem właściwie na wszystkich obrabiarkach. Ze szlifierką włącznie, gdyż początkowo panował u nas zwyczaj, że tokarze sami szlifowali swoje wałki. Szlifierza specjalisty do upaństwowienia w zakładzie nie było.
Byłem już czeladnikiem, ale rozumiałem, że to, co mam, to za mało i należy się uczyć dalej. W roku 1923 zapisałem się na kursy wieczorowe prowadzone przez Towarzystwo Kursów Technicznych przy ulicy Mokotowskiej 6, w gmachu dziennej Państwowej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Tę szkołę kończył inż. Szczepan Łazarkiewicz, późniejszy długoletni konstruktor i kierownik biura konstrukcyjnego w zakładzie inż. Twardowskiego, a później w Warszawskiej Fabryce Pomp.
Pracował 45 lat. W ostatnich latach swego życia zajmował stanowisko głównego specjalisty do spraw konstrukcji pomp. Zmarł 23 listopada 1966 roku. Był odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem Dziesięciolecia PRL oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Był uważany za twórcę nowoczesnej myśli technicznej w dziedzinie budowy — używając starego terminu — pomp odśrodkowych.
Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem, który w czasie okupacji także pracował w fabryce Twardowskiego.
Lekcje na kursach TKT zaczynały się o szóstej po południu i trwały aż do wpół do
dziesiątej. Czasem tylko puścili pół godziny wcześniej. Aby zdążyć, musiałem chodzić
prosto z fabryki, gdyż praca trwała do godziny szesnastej trzydzieści. Nikt się nad tym nie zastanawiał, że chłopiec chce się uczyć, ale ma trudności i należałoby mu pomóc. Że jeszcze
odczuwa ślady wojny. Że jeszcze jest słaby. Że nie ma czasu na zjedzenie obiadu i przygotowanie się do szkoły.
Dla tych, którzy pracowali na warsztacie, to był wysiłek prawie ponad ich możliwości.
Znacznie łatwiej było tym, którzy pracowali w biurach. Przez półtora roku chodziłem
na kursy z późniejszym inż. Stanisławem Kijewskim. Jemu w biurze konstrukcyjnym we
wszystkim pomagano. W biurze odrabiał cały materiał łącznie z rysunkami.
Ja takich warunków nie miałem i nic dziwnego, że trzech lat nie wytrzymałem. W drugim
roku na wiosnę podziębiłem się i bardzo osłabłem. Kiedy lekarz po zbadaniu dał mi
do zrozumienia, że jeżeli się nie wzmocnię, to mogę zapaść na suchoty, przeraziłem się.
Zdecydowałem się naukę przerwać. Ale nie na długo, bo chciałem się jeszcze czegoś uczyć. Po roku zacząłem chodzić znów na Kopernika — na kurs dla majstrów przemysłu metalowego. Skończyłem je w roku 1926. W tymże roku na jesieni powołano mnie do wojska — do 1. Pułku Piechoty Legionów Józefa Piłsudskiego w Wilnie. Po wojsku wróciłem do pracy. Dla zdrowia trochę ćwiczyłem gimnastykę.
Pierwsze dziesięciolecie 1908-1918
Na temat powstania zakładu nie mam żadnych dokumentów. To, co wiem pochodzi od pracowników ówcześnie jeszcze żyjących: Wincentego Piotrowskiego, który pracę rozpoczynał u Brandla, pompiarza, z zawodu ślusarza, oraz Jana Piotrowskiego, brata Wincentego, teżślusarza, fachowca pierwszej klasy i też wychowanka Brandla, który zmarł tragicznie w 1929 roku, i Henryka Mondszajna (później Monarskiego). Mondszajn pracę w naszym zakładzie zaczynał w roku 1911 u Brandla i Witoszyńskiego. Pracował 56 lat — najdłużej w naszym zakładzie.
Jan Piotrowski, ślusarz, brat Wincentego Piotrowskiego.
Założycielami firmy byli Wacław Brandel i inżynier Czesław Witoszyński, pracownicy Biura Konstrukcyjnego Zakładów Mechanicznych Bormann, Szwede i S-ka przy ulicy Srebrnej. Oni to przy ulicy Aleksandrowskiej 4 (później Zygmuntowskiej, obecnie gen. Karola Świerczewskiego) założyli zakład pod firmą Towarzystwo Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pierwszą siedzibą zakładu był budynek przy ulicy Aleksandrowskiej, prawie naprzeciw wybiegu dla niedźwiedzi.
Henryk Monarski (Mondszajn).
W tym budyneczku, w głębi nieco leżącym, do niedawna sprzedawano bilety MZK. Dziś, w roku 1979, budynku tego nie ma — został rozebrany. Tu właśnie zaczęła się produkcja w 1907 roku, bo chociaż przyjęto datę 15 sierpnia 1908 roku, to jest wiadome, że już w roku 1907 roboty były zaczęte. Specjalnością zakładu miała być produkcja pomp, ale przyjmowano też różne roboty usługowe.
Produkcję zaczynano skromnie, od pomp ręcznych typu ogrodniczego do opryskiwania drzew owocowych na zamówienie Zakładów Ogrodniczych C. Ulrich — po I wojnie produkowane już nie były.
Zaczęto też produkcję ręcznych pomp tłokowych „Plus” o dwóch komorach dwustronnych z wentylami (grzybkami) umożliwiającymi działania ssąco-tłoczące. Tłok działał dwustronnie i zaopatrzony był w pierścienie tłokowe na obu końcach. Działanie tej pompy polegało na wahadłowym kiwaniu dźwigni ręcznej. Były to pompy bardzo dobre i bardzo pokupne. Wyrabialiśmy je do roku 1926.
Ślusarz Józef Krasnodębski podjął pracę u Twardowskiego po skończeniu szkoły zawodowej w 1923 roku.
Wszystkie te typy przeważnie występowały w trzech wielkościach. Chciałem tu zaznaczyć, że do dziś przechowały się dwa typy pomp ręcznych. Ja mam prawie nieużywaną ogrodniczą pompkę ręczną N-3, a kolega Józef Krasnodębski ma pompę ręczną „Plus” — co prawda szereg lat używaną, ale zachowaną.
Obie te pompki dziś nadawałyby się do muzeum zakładowego jako pierwsze eksponaty.
Tym bardziej, że pompka ogrodnicza została na pewno wyprodukowana przed I wojną światową, czyli ma przynajmniej 55 lat.
Na Aleksandrowskiej robiono pompy tłokowe „Stella” na napęd pasowy. Wkrótce zaczęto też produkować pompy „Lech” — parowe, transmisyjne, poziome, jednowrzecionowe do wody czystej. Próbowano robić małe wzory pomp wirnikowych jednostopniowych niskiego i średniego ciśnienia. Już po dwóch-trzech latach robiono pierwsze wzory pomp odśrodkowych wielostopniowych.
Odbiorcami pomp, szczególnie odśrodkowych, były przeważnie cukrownie w Królestwie Polskim i w Rosji. Wydaje mi się, że pewną ilość starych, nawet bardzo starych pomp Twardowskiego, a może także Brandla, udałoby się odnaleźć w cukrowniach albo w pompowniach wodociągów i kanalizacji. Niezależnie od pomp specjalnością firmy była produkcja różnych typów i wielkości pierścieni tłokowych walcowanych. Przyjmowano też roboty remontowe z miasta. Przez dłuższy czas wyrabiano lewary hydrauliczne do podnoszenia mostów. Pamiętam, że jeszcze w 1920 roku dorabialiśmy parę sztuk lewarów. Okresowo produkowano też narzędzia ogrodnicze: grabki nitowane, bardzo mocne motyki. Robiono nawet bardzo duże zamki do budynków gospodarczych.
W latach otrzymał 1912-1913 inżynier Stefan Twardowski otrzymał z firmy Bormanna i Szwedego, w której pracował, bezpłatny urlop w celu wyjazdu do Francji i ukończenia Wydziału Mechanicznego Uniwersytetu w Nancy. Po powrocie do kraju dostał nominację na kierownicze stanowisko w Wytwórni Spirytusu przy ulicy Ząbkowskiej.
Pompy tłokowe „Stella” o wydajności do ośmiu metrów sześciennych na sekundę wdrożono do produkcji w fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej.
Po wybuchu wojny wytwórnia na Ząbkowskiej została unieruchomiona. Z tytułu zerwania
umowy inżynier Twardowski otrzymał odszkodowanie. Uzyskane w ten sposób pieniądze
umożliwiły mu wejście w charakterze wspólnika do firmy Towarzystwo Komandytowe
Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka.
W czasie I wojny światowej zmarł Wacław Brandel. Inżynier Czesław Witoszyński pragnął
wycofać się z firmy i przejść do pracy naukowej na Politechnice Warszawskiej. Udzielał
się coraz mniej i w końcu pozostawił całkowite prowadzenie zakładu inżynierowi Stefanowi Twardowskiemu, który po spłaceniu współwłaścicieli stał się pełnoprawnym właścicielem całego zakładu. Miał wyjątkowo dogodną sytuację, gdyż spłacał zadłużenie w okresie stałego spadku okupacyjnej marki.
Oczywiście, pierwsza wojna zahamowała produkcję, ale był to zarazem okres początku
prac przygotowawczych do dużych zmian zmierzających do budowy nowego zakładu
i rozwinięcia produkcji nowych typów pomp. Działania zmierzały do zarzucania pomp tłokowych. Cały wysiłek kierowano na modernizację i nowe opracowania pomp wirowych.
Stare maszyny, małe pomieszczenia i niewielki teren zakładu nie pozwalały na działania
rozwojowe. Liczebność załogi wahała się w granicach 25-30 osób.
Pompy tłokowe „Lech” produkowane przy Aleksandrowskiej stosowano do zasilania kotłów parowych