News

„Piąte dziesięciolecie” – Józef Raczko


„Piąte dziesięciolecie”


Rok 1950 przyniósł nam upaństwowienie zakładu. Fakt ten zmienił cały układ stosunków zarówno organizacyjnych, jak i międzyludzkich.

Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski otrzymały Tymczasowy Państwowy Zarząd Przymusowy pod nadzorem Stołecznego Zarządu Przemysłu Terenowego. Niedługo potem zmieniły nazwę na Warszawska Fabryka Pomp — Przedsiębiorstwo Państwowe.
Odlewnia Ambrożewicza przeszła pod zarząd państwowy w 1949 roku, a odlewnia Dyjasińskiego — w 1951. W 1955 roku obie odlewnie zostały przejęte przez Warszawską Fabrykę Pomp i weszły w jej skład.


Zasadniczym problemem po upaństwowieniu były sprawy płacowe. Od początku zakładu
pracowaliśmy w systemie dniówkowym, a teraz mieliśmy przejść na akord. Dłuższe narady na ten temat z ówczesnym pierwszym państwowym dyrektorem zakładu inż. Mazurkiewiczem (dyrektorem z mianowania, przyszedł z cukrownictwa) pozwoliły ustalić, iż pierwszy poziom akordu będzie się opierał na wysokości 80 procent czasu robót, jaki podawaliśmy uprzednio na kartach dniówkowych. Różnie z tym bywało. Na czele komórki technologicznej stanął były pracownik teatralny, który na scenie kurtyny przesuwał lub podnosił. Mieliśmy z nim tysiące nieporozumień. Zdarzało się też, że go pracownik popędził i oknem z biura uciekał. I to się nazywał kalkulator!

W tym okresie stosunki międzyludzkie były bardzo złe. Zaczęło przybywać maszyn. Duża strugarka, długie tokarki „Poręba”, nowa wytaczarka, nowa piła, nowa wiertarka pozwalały poważnie zwiększyć produkcję i gabaryty pomp. Problemem dla nowej administracji stała się sprawa powiększenia, a w zasadzie przedłużenia budynku produkcyjnego. Tak, aby za stacją prób powstała nowa hala montażu, a dotychczasowa hala byłaby halą obróbki.

Przedłużenie hali ułatwiłoby montaż pomp głębinowych składanych z dwunastu, piętnastu i więcej wałów. Ten montaż wymagał stanowiska o długości 30-40 metrów. Bywało i tak, że pompa zajmowała długość podwórza i całego prawie budynku. Warunki do przedłużenia hali były i wykonano to.


Po raz pierwszy po upaństwowieniu naszego zakładu 1 Maja obchodzony był w 1951 roku. Nie było akademii, ale była masówka i przemarsz do Śródmieścia na pochód. Tego dnia otrzymałem Dyplom Uznania za trzydziestojednoletnią pracę w zakładzie z pieczęcią z napisem: „Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Zarząd Państwowy”. Podpisał go przewodniczący Rady Zakładowej Stanisław Chłopecki i sekretarz partii Władysław Małecki.
Obok stempla: „Za dyrektora” był nieczytelny podpis.

Dyplom był ręcznie robiony, ozdobnie rysowany, pięknie kaligrafowany, z misterną obwolutą dookoła. W górnych narożnikach narysowano dwa symbole naszej produkcji: dwie różniące się od siebie małe pompy odśrodkowe. Dyplom był dziełem rąk pana Stefana Gryczmańskiego — pracownika biura konstrukcyjnego. Był w ogóle pierwszym dyplomem wydanym po upaństwowieniu. Przed upaństwowieniem dyplomów nie wydawano. Stanowi on jedną z moich najprzyjemniejszych pamiątek.

Właściwe jest przypomnieć o narodzeniu się inicjatywy nagradzania pracowników za dobrą robotę, za przodownictwo, za przykładną pracę, za wynalazczość itp.

Po upaństwowieniu zakładu w dniu 18.VIII. 1950 r. otrzymałem świadectwo od byłego właściciela zakładu — inżyniera Twardowskiego. Oto jego pełna treść:


Ob. Raczko Józef rozpoczął pracę w naszych zakładach jako praktykant tokarski 9.01.1920.
Po ukończeniu 3-letniej praktyki pracuje jako tokarz na robotach precyzyjnych do dnia dzisiejszego; jest on wykonawcą pierwszorzędnej wartości tak pod względem wykonania, jak i najkrótszego czasu obróbki danej mu części maszyny. Pragnęlibyśmy, aby pan Raczko pracował w dalszym ciągu w naszych zakładach, dając przykład, jak należy wykonywać swój zawód.


W chwili upaństwowienia majstrem całego warsztatu był pracujący od 1911 roku ślusarz Wincenty Piotrowski. Niestety, był on od szeregu lat chory na cukrzycę, która szybkimi krokami stan jego zdrowia pogarszała tak dalece, że wkrótce po upaństwowieniu odszedł.

Wtedy to na kierownika wydziału powołano inż. Jerzego Kabałę. Był na Grochowskiej głównym mechanikiem i kierownikiem całego wydziału obróbki i montażu. Lubił pompowy profil, dobierał sobie ludzi solidnych. Wypuszczał dużo dobrych pomp. Plany wykonywał, chociaż warunki były trudne, a nawet bardzo trudne. Zasłużył się zakładowi. Był inicjatorem powołania dwóch podległych mu pracowników na mistrzów. Jednym został ślusarz Arseniusz Szewcow, który powrócił z wojny, a drugim ja. To był rok 1955. W 1957 zostałem starszym mistrzem. Po tych przemianach wydział wszedł na właściwą drogę organizacyjną.


Z lewej inżynier Jerzy Kobała, który opanował chaos, jaki zapanował w fabryce po upaństwowieniu. Z prawej Arseniusz Szewcow w 1953 roku został mistrzem na Grochowskiej.


Zakład, chociaż w bardzo skromnych warunkach, produkował pompy coraz nowsze i coraz większe. Po skromnych przedwojennych początkach w 1954 roku podjęto na większą skalę produkcję pomp diagonalnych. Pierwsze z nich, typu D12G i D17G o wydajności 210 i 300 metrów sześciennych na godzinę, zostały wykonane dla Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w Katowicach i przeznaczone do wydobywania wody ze studzien głęboko wierconych. Działo się to w okresie ostrego braku wody na Górnym Śląsku.

Jak mówił inżynier Łazarkiewicz, w tym samym roku przyjęto zamówienie na pierwsze pompy diagonalne o dużej wydajności dla energetyków, przeznaczone do chłodzenia kondensatów. Były to pompy typu D40/80 o wydajności czterech tysięcy metrów sześciennych na godzinę dla elektrowni w Ostrołęce. Były jednymi z pierwszych pomp dla energetyki, których produkcję w dalszych latach znacznie rozwinięto ilościowo i asortymentowo.

Do transportu mieszaniny ziemniaków z wodą został zaprojektowany i wykonany nowy typ pompy N22/20 TR. Od tego czasu, tj. od roku 1955, przemysł ziemniaczany stał się obok przemysłu cukrowniczego głównym odbiorcą pomp małej i średniej wielkości.


Arseniusz Szewcow przebył szlak bojowy od Lenino do Berlina. Wiódł on przez Warszawę.


W roku 1956 rozpoczęto produkcję pomp obiegowych jedno-i wielostopniowych do wody o temperaturze do 150 stopni Celsjusza dla sieci centralnego ogrzewania.

Ze względu na stale wzrastające zapotrzebowanie na pompy do ścieków w roku 1957 rozpoczęto na większą skalę produkcję pomp ściekowych o osi pionowej. Układ ten, z wielu względów korzystny, przyjął się powszechnie tak, iż w następnych latach zaszła potrzeba opracowania nowego typoszeregu tych pomp o wydajności do 3600 metrów sześciennych na godzinę. W 1958 roku wpłynęły pierwsze zamówienia na pompy w ramach kompletnych dostaw dla cukrowni na eksport. Najpierw dla Związku Radzieckiego i Iranu, a w latach następnych dla wielu innych krajów. Ministerstwo Przemysłu Rolno-Spożywczego, w ramach którego pracował nasz zakład, uznało, że zapotrzebowanie na pompy dla przemysłu spożywczego, a szczególnie cukrownictwa, jest tak wielkie, że zakład nasz powinien produkować jedynie na potrzeby tego przemysłu, a jeżeli przemysł ciężki potrzebuje większej ilości pomp dla innych gałęzi gospodarki, niechaj buduje sobie nowy zakład.

Ta koncepcja była dla nas nie do przyjęcia.

W roku 1957 urzędujący sekretarz POP tow. Stanisław Grossinger i dyrekcja zakładu zajęły stanowisko słuszne i zdecydowane, uważając, że: „zakład winien nadal utrzymać asortyment pomp cukrowniczych i innych z profilu przemysłu spożywczego oraz pójść dalej na wszechstronną produkcję nowych opracowań do różnych celów i wymogów oraz o większych gabarytach i dla szerszej rzeszy odbiorców łącznie z eksportem. Zakład jest predestynowany do tego, aby być najnowocześniejszym zakładem produkcyjnym pomp dla kraju i na eksport i jednym z najnowocześniejszych w Europie, produkującym pompy w oparciu o własną dokumentację i wychowaną przez siebie wysoko wyspecjalizowaną kadrę”.

Słowa te przemówiły i zdecydowano o powołaniu Komitetu Budowy Nowego Zakładu.


Na posiedzenia Komitetu stale była zapraszana i wielce była mu pomocną tow. Helena
Biernacka — członek egzekutywy POP w WFP, a jednocześnie pracownik etatowy Komitetu
Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Komitet rozpoczął działanie od opracowania memoriału do władz rządowych i partyjnych zawierającego głębokie uzasadnienie potrzeby budowy nowego zakładu z lokalizacją w Warszawie z uwagi także na to, że istniejący zakład posiada kadrę konstrukcyjną i produkcyjną z wieloletnim doświadczeniem w dziedzinie budowy pomp. Komitet pracował dwukierunkowo: po linii administracji przemysłowej, aby uzyskać przeniesienie zakładu z resortu rolno-spożywczego do resortu maszynowego oraz po linii partyjnej w celu uzyskanianowej lokalizacji dla fabryki w Warszawie.


Inżynier Janusz Walczyński walczył o nową siedzibę fabryki, a w latach 70. zmagał się z problemami przy budowie Domu Profilaktyczno-Wypoczynkowego w Złockiem.


Komitet, szczególnie w okresie początkowym, miał wiele kłopotów z pokonaniem stanowiska czynników resortowych, które brzmiało: nowa fabryka tak, ale w Siedlcach, w Łapach albo gdzie indziej, byle nie w Warszawie i nie na Żeraniu. Pomimo oporów ze strony władz centralnych budowa nowego zakładu została zatwierdzona.

W roku 1957 przedsiębiorstwo przejęte zostało przez Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego w ramach Zarządu Ogólnego Budownictwa Maszynowego. Później — w ramach Zjednoczenia
Przemysłu Budowy Maszyn Ciężkich, a wreszcie — Zjednoczenia Przemysłu Budowy Urządzeń Chemicznych „Chemak” .

Życie organizacyjne w zakładzie rozszerzało się zgodnie z formą przyjętą w całym kraju.
Działała organizacja związkowa i partyjna. Powstał Samorząd Robotniczy. Byłem członkiem
pierwszych Rad Zakładowych i brałem w ich pracy czynny udział. Przez dwie kadencje byłem
przewodniczącym organu samorządowego — Rady Robotniczej.
Rok 1958. Zakład pod nazwą Warszawska Fabryka Pomp obchodził pięćdziesięciolecie
istnienia. To piąty jubileusz fabryki w ogóle, a pierwszy po upaństwowieniu.

Dla mnie były to ostatnie miesiące przez jubileuszem czterdziestolecia mojej pracy
w tym zakładzie.

Obchód jubileuszowy zorganizowany był nie 15 sierpnia, jak mówi data powstania, ale wcześniej — z okazji Święta Narodowego 22 Lipca. W sali świetlicowej Polskich Zakładów Optycznych urządzono akademię — uroczystą i przyjemną. Po przemówieniu dyrektora inż. Józefa Dolińskiego nastąpiła pierwsza w historii zakładu ceremonia nadania odznaczeń państwowych zasłużonym, długoletnim pracownikom.

Za zasługi na polu zawodowym i społecznym z rąk wiceministra Keya otrzymałem przyznany mi przez Radę Państwa PRL Złoty Krzyż Zasługi, a ponadto ustawową premię jubileuszową (dwumiesięczne pobory) oraz mieszkanie z puli resortu w Alejach Jerozolimskich 63/27. Tego dnia odznaczenia państwowe otrzymali jeszcze: inż. Szczepan Łazarkiewicz — Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za trzy dziestodziewięcioletnią pracę zawodową i działalność społeczną, tow. Edward Czerwiński — Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za trzydziestodziewięcioletnią pracę zawodową i działalność społeczną, Józef Krasnodębski — Odznakę Przodownika Pracy za długoletnią i sumienną pracę zawodową, Leopold Andrusiewicz, formierz — Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski za trzydziestoośmioletnią pracę zawodową i społeczną. W imieniu odznaczonych miałem przyjemność złożyć podziękowanie władzom państwowym i zakładowym.


Projekt pompy pionowej dla warszawskiego ZOO przygotowany w 1949 roku – jeszcze w prywatnych Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego.


 

Dostosowanie parametrów pomp do potrzeb instalacji – część II.


W pierwszej części artykułu stwierdzono, że w wielu przypadkach zachodzi potrzeba korygowania parametrów pomp celem lepszego dostosowania ich do wymagań układu pompowego.

W tym zakresie występują następujące, najczęściej stosowane, możliwości (podkreślmy jeszcze raz, że w tym miejscu mowa o jednorazowej korekcie parametrów pomp, a nie o ich ciągłej regulacji, o której wspomniano w części pierwszej):

  1. Redukcja średnicy wirników
  2. Zmiana kąta wylotowego łopatek
  3. Zmiana liczby stopni
  4. Zmiana prędkości obrotowej
  5. Wymiana pompy na inną
  6. Modernizacja pompy polegająca na zastosowaniu nowego układu przepływowego.

Ad 1. Jest to powszechnie stosowana metoda korygowania (obniżania) parametrów pomp, możliwa do zastosowania w ograniczonym zakresie. Optymalny punkt pracy pompy przesuwa się w taki sposób, że wydajność maleje w przybliżeniu proporcjonalnie do średnicy wirnika, a wysokość podnoszenia wraz z jej kwadratem. Redukcji średnicy wirnika towarzyszy pewien spadek sprawności, tym większy im większa jest redukcja. Można przyjąć, że spadek sprawności nie jest znaczący jeśli redukcja średnicy nie przekracza 10 % dla pomp z kierownicami łopatkowymi i 20 % dla pomp ze spirala. Tą metodą, bez znacznej szkody dla sprawności można zatem korygować parametry w zakresie 90-100% wydajności i 81-100% wysokości podnoszenia dla pomp z kierownicami oraz 80-100% wydajności i 64-100% wysokości podnoszenia dla pomp ze spiralą. (Są to orientacyjne, uśrednione zakresy dla całej populacji pomp. Szczegółowe dane dla poszczególnych typów pomp można uzyskać od ich producentów). Ponieważ koszt dokonania redukcji średnicy nie jest wysoki, bez skomplikowanych analiz można przyjąć założenie, że jest to optymalna metoda korekty parametrów pomp we wspomnianym wyżej, ograniczonym zakresie.


Ad2. Wysokość podnoszenia pompy można zwiększyć w zakresie kilku procent dokonując „podcięcia” łopatek od strony biernej na wylocie z wirnika, co zwiększa kąt wylotowy strugi. Zabieg taki nie ma znacznego wpływu na sprawność pompy. Wadą tej metody jest to, że musi być ona wykonywana dość prymitywnymi metodami ślusarskimi, a ponadto pocienienie łopatki na wylocie na dłuższą metę może skrócić żywotność wirnika, w przypadku pompowania mediów zawierających ciała stałe, które „wygładzają” wylotową część łopatki.


Ad 3. W pompach wielostopniowych wysokość podnoszenia zmienia się proporcjonalnie do liczby stopni przy niezmienionej optymalnej wydajności. Jeśli zatem korekta parametrów pompy wielostopniowej ma polegać na znacznej zmianie wysokości podnoszenia przy ustalonej wydajności to jest to metoda odpowiednia w tym celu. Pompę można albo całkowicie skrócić zmniejszając liczbę stopni i stosując odpowiednio krótszy wał i śruby ściągowe, albo zachować jej wymiary przyłączeniowe zastępując wewnątrz usunięte stopnie tulejami prowadzącymi ciecz na kolejne stopnie. Jeśli pompa nie posiadała maksymalnej, dopuszczalnej liczby stopni to można ją rozbudować do większej liczby stopni, co oczywiście wymaga zastosowania nowego wału i śrub ściągowych.


Ad 4. Zmiana prędkości obrotowej jest powszechnie stosowana jako metoda regulacji, ale można ją także rozpatrywać jako sposób na jednorazową korektę parametrów. Parametry optymalnego punktu pracy zmieniają się tak, że wydajność jest proporcjonalna do prędkości obrotowej, a wysokość podnoszenia zmienia się z kwadratem prędkości obrotowej. Istotne jest to, że w bardzo szerokim zakresie zmiana prędkości nie powoduje pogorszenia sprawności, w wyniku czego zakres stosowalności tej metody jest szerszy niż w przypadku redukcji średnicy wirnika. Technicznie zmianę prędkości obrotowej najłatwiej zrealizować w przypadku pomp napędzanych przez przekładnię poprzez zmianę jej przełożenia. Jednak również w przypadku pomp napędzanych bezpośrednio od silnika można to osiągnąć przez zastosowanie przetwornika częstotliwości, który w takim przypadku nie jest wykorzystywany do płynnej regulacji prędkości, lecz do jednorazowej zmiany. Wadą takiego rozwiązania jest koszt przetwornika, aczkolwiek przy obecnej tendencji do spadku cen tych urządzeń rozwiązanie to może się okazać celowe nawet w zastosowaniu do jednorazowej korekty, szczególnie dla niższych napięć zasilania. Analizując takie rozwiązanie należy pamiętać, że w falowniku oraz w silniku pracującym przy niższej częstotliwości powstają dodatkowe straty energii. Zaletą jest natomiast fakt, że możliwe są dalsze korekty jeśli w przyszłości przewiduje się kolejne zmiany wymaganych parametrów. Zmiana prędkości obrotowej w górę jest możliwa tylko w takim zakresie, w jakim nie przekroczy to możliwości wytrzymałościowych elementów pompy, w związku ze wzrostem ciśnienia i poboru mocy. W każdym przypadku zmieniając prędkość obrotową należy się skonsultować z producentem pompy, gdyż zmiana taka może spowodować problemy ruchowe (np. rezonans przy pracy z prędkością krytyczną, problemy z nośnością łożysk ślizgowych, pracą uszczelnień itp.).


Ad. 5. Wymiana pompy na nową o innych, odpowiadających aktualnym wymaganiom parametrach jest rozwiązaniem oczywistym, lecz zazwyczaj kosztownym. Z tego względu wyjście takie nie jest zazwyczaj stosowane w przypadkach, które da się rozwiązać innymi, tańszymi metodami. Podejmując decyzję, należy mieć jednak na uwadze fakt, że zakup nowej pompy jest rozwiązaniem długofalowym, gdyż jej eksploatacja przy właściwie prowadzonej polityce remontowej będzie możliwa przez kilkadziesiąt lat. Natomiast dokonywanie różnego rodzaju zabiegów i modernizacji na pompie w znacznym stopniu wyeksploatowanej jest rozwiązaniem na znacznie krótszą metę, gdyż jest stan techniczny (zmęczenie materiału, degeneracja pasowań po licznych regeneracjach, stopień skorodowania i „wypłukania” elementów) może uniemożliwić utrzymanie jej w eksploatacji przez dłuższy okres. Zatem, ze względu m.in. na niezawodność pracy i kosztu utrzymania pompy w eksploatacji zakup pompy nowej powinien być brany pod uwagę jako realna alternatywa, szczególnie gdy wymagana zmiana parametrów jest znaczna.


Ad 6. Modernizacja pompy polegająca na zachowaniu istniejących korpusów pompy i zaprojektowaniu nowego układu przepływowego wydaje się interesującą alternatywą dla zakupu pompy nowej, gdyż pozwala uzyskać parametry hydrauliczne odpowiadające zmienionym potrzebom przy wykorzystaniu elementów pompy istniejącej i bez konieczności dokonywania zmian w zabudowie na miejscu pracy.

Metoda taka ma też jednak słabsze strony:

a)    Jeśli zachowane mają być korpusy pompy, to zakres możliwej korekty parametrów jest ograniczony. Prędkości przepływu (związane z wydajnością) w króćcach, elementach doprowadzających i odprowadzających podlegają pewnym ograniczeniom projektowym i nie mogą być zmieniane w zbyt szerokim stopniu bez szkody dla sprawności pompy

b)    Powierzchnie korpusów po pewnym okresie eksploatacji są skorodowane i wypłukane. Ma to niewielki wpływ na sprawność pompy wielostopniowej o znacznej wysokości podnoszenia, lecz w znacznym stopniu wpływa niekorzystnie na sprawność pomp o znacznej wydajności w stosunku do wysokości podnoszenia, takich jak pompy diagonalne lub dwustrumieniowe, gdyż w takim przypadku straty przepływu (związane z chropowatością powierzchni) w elementach odprowadzających ciecz stanowią istotny procent wysokości podnoszenia. Regeneracja tych powierzchni jest kłopotliwa, a stosowanie powłok poprawiających gładkość na silnie zdegradowane powierzchnie nie gwarantuje trwałości ich przylegania. W wyniku tego pompa, nawet jeśli posiada nowy, wysokosprawny układ przepływowy traci na sprawności w stosunku do pompy nowej.

c)    Jak wspomniano przy omawianiu p. 5, żywotność tak zmodernizowanej pompy będzie ograniczona na skutek wyeksploatowania elementów.

d)    W odróżnieniu od pompy nowej lecz znanej na rynku, której parametry są znane, parametry uzyskane z układu przepływowego projektowanego od podstaw dla konkretnego przypadku, są obarczone niepewnością. Metody projektowania hydraulik pomp nie są w pełni precyzyjne, zależne są w pewnym stopniu od doświadczenia i intuicji konstruktora. Nawet najlepsi projektanci układów przepływowych nie zawsze za pierwsza próbą „trafiają” w oczekiwane parametry.

e)    Modernizacja polegająca na zaprojektowaniu nowego układu przepływowego nie jest zabiegiem tanim. Pomijając koszty samego projektu (które zależą od tego na ile doświadczony konstruktor wycenia swoją wiedzę) należy pamiętać, ze wymaga to wykonania omodelowania dla wirnika i zestawu kierownic. Rynkowy koszt takiego omodelowania jest na poziomie kilkudziesięciu tysięcy złotych, co wyklucza opłacalność indywidualnego zaprojektowania układu przepływowego do pompy o umiarkowanej cenie. Biorąc pod uwagę fakt, że jak wspomniano wyżej, zaprojektowanie wysokosprawnego układu przepływowego o zadanych parametrach wymaga zazwyczaj wykonania i przebadania kilku wersji koszt omodelowania wymaga pomnożenia razy kilka.

f)     Omodelowanie układu przepływowego zajmuje znaczną objętość, co powoduje że koszt jego magazynowania jest istotny. Zachodzi zatem obawa, czy omodelowanie układu przepływowego zaprojektowanego dla indywidualnego przypadku będzie dostępne po latach, kiedy zajdzie potrzeba wymiany części przepływowych. Obawa ta nie zachodzi w przypadku pomp produkowanych seryjnie.

g)    Należy brać też pod uwagę aspekt formalno-prawny. Zmiana układu przepływowego powoduje na tyle znaczące zmiany parametrów pompy (ciśnienie, siły osiowe, prędkości krytyczne drgań) że pompa nie może być po modernizacji eksploatowana na podstawie dokumentów, na jakich wprowadzono ją do ruchu. Modernizacja wymaga zatem opracowanie na nowo analizy zagrożeń, deklaracji zgodności z normami itp. zgodnie z wymogami obowiązującego systemy oceny bezpieczeństwa maszyn. Powoduje to zwiększenie kosztów modernizacji.


Mając do dyspozycji sześć wspomnianych, podstawowych metod korekty parametrów pomp (oraz w niektórych przypadkach inne, niestandardowe sposoby nadające się do szczególnych okoliczności) stajemy przed koniecznością dokonania wyboru. Wybór ten powinien wynikać z analizy techniczno-ekonomicznej co jest stwierdzeniem oczywistym, lecz trudnym do zrealizowania w praktyce. Rzetelna analiza tego rodzaju jest w praktyce trudna z powodów zarówno technicznych jak i ekonomicznych. Od strony technicznej nie da się w pełni przewidzieć uzyskanych efektów, np. dlatego, że nie wiadomo z góry jaką sprawność uzyska zmodernizowana pompa (często przyjmuje się w tym zakresie nadmiernie optymistyczne założenia) ale również dlatego, że sprawności poszczególnych egzemplarzy pomp tego samego rodzaju zgodnie z obowiązującymi normami mogą się pomiędzy sobą różnić o kilka procent w ramach dopuszczalnych tolerancji. Od strony ekonomicznych nie jest ustalona ogólnie obowiązująca metodologia oceny takich przypadków.


W ostatnim czasie popularność zdobywa tzw. metoda LCC (life Cycle Cost), która opiera się na poszukiwaniu rozwiązania dającego najniższą sumę kosztów inwestycji oraz kosztów eksploatacji. Jest to metoda słuszna co do zasady lecz jej zastosowanie też pozwala na pewną dowolność (np. nie jest ustalone w jakim okresie należy brać pod uwagę koszty eksploatacji – wzięcie krótszego preferuje rozwiązania o niskich nakładach inwestycyjnych lecz dające mniejsze efekty w eksploatacji, a przyjęci dłuższego okresu odwrotnie; nie jest jasne jaką stopę dyskonta brać przy uwzględnianiu kosztów w odległych latach itp.). Odpowiednio manipulując w/w parametrami można uzyskiwać różne rezultaty. Autorowi znane są przypadki wybitnie nierzetelnych analiz, na przykład takie, w których efekty w zakresie sprawności uzyskane w rezultacie modernizacji odnoszono do sprawności istniejącej, wyeksploatowanej pompy obniżonej w stosunku do pompy nowej o kilkanaście procent, nie biorąc pod uwagę, że o wiele lepsze efekty można było uzyskać zastępując wyeksploatowaną pompę nową, bez żadnej modernizacji. Co gorsza, weryfikacja uzyskanych efektów w praktyce też nie jest prosta, gdyż powszechnie wiadomo, że dokonywanie pomiarów parametrów pomp w warunkach przemysłowych często obarczone jest poważnymi błędami (np. ze względu na problemy z precyzyjnym pomiarem wydajności).


Powyższych uwag dotyczących trudności w praktycznym dokonaniu wyboru optymalnej metody korekty parametrów nie należy rozumieć w tym sensie, że jest to niemożliwe. Z całą pewnością w wyniku rzetelnej analizy, np. prowadzonej metodą LCC, da się wyeliminować sposoby korekty całkowicie nieuzasadnione w danym przypadku. Trudności mogą powstać w przypadku oceny metod zbliżonych co do spodziewanych efektów, różniących się na poziomie kilku procent, gdyż te różnice mogą się mieścić w marginesie błędów i przybliżeń w przyjętych założeniach.


W podsumowaniu, w celu uzyskania postępu w ograniczaniu energochłonności pomp, można zalecić następujące zasady postępowania:

1. Należy zacząć od ogólnego audytu układu pompowego, mającego na celu ocenę czy w ogóle istnieje, a jeśli tak to jaki, potencjał do uzyskania oszczędności.

2. Dalszą uwagę należy skoncentrować na przypadkach, w których z ogólnej oceny wynika, że pompy są niedopasowane do wymagań, co powoduje ich pracę z obniżoną sprawnością, i w których jest perspektywa na uzyskanie oszczędności w wyniku korekty parametrów

3. Należy rozważyć wszystkie możliwości (np. sześć wymienionych powyżej) i nie odrzucać a priori żadnej z nich lecz wszystkie poddać ocenie np. metodą LCC

4. Dobra praktyka polega na tym, że po to aby ocena była obiektywna, firma która dokonuje oceny i wyboru możliwych metod nie powinna być zainteresowana w ich realizacji. Jeśli firma proponująca pewne rozwiązanie sama dokonuje jego porównania techniczno-ekonomicznego z innymi wariantami to zachodzi obawa, że taka analiza ma to charakter bardziej marketingowy niż merytoryczny. Ze względu na to, że założenia przyjmowane na wstępie do tego rodzaju analiz mają zawsze charakter upraszczający i w pewnym zakresie intuicyjny celowe jest zasięgniecie opinii innej, niezależnej instytucji, która zweryfikuje przyjęte założenia.

5. Inwestor, dokonując wyboru na podstawie wyników analizy nie powinien korzystać z wniosków bezkrytycznie lecz powinien zapoznać się z założeniami przyjętymi stanowiącymi podstawę do analizy celem upewnienia się czy założenia te są dopuszczalne w konkretnym przypadku. Wskazane jest przeprowadzenie rachunku symulacyjnego mającego na celu sprawdzenie, jak zmiany w założeniach wpływają na wyniki analizy.

6. W wyniku analiz należy odrzucić rozwiązania wyraźnie niewłaściwe. Jeśli pozostanie do wyboru grupa rozwiązań, różniących się efektami w niewielkim zakresie (w granicach dokładności metody) można wziąć pod uwagę dodatkowe czynniki nie uwzględniane zazwyczaj w typowej analizie techniczno-ekonomicznej, takie jak renoma wykonawcy bądź ryzyko uzyskania efektów odmiennych od zakładanych.


Dr inż. Grzegorz Pakuła

 

Dostosowanie parametrów pomp do potrzeb instalacji. – część I.


Powszechnie znany jest fakt, że każda pompa pracująca przy stałej prędkości obrotowej osiąga parametry wynikające z jej charakterystyki, tzn. przy określonej wydajności wytwarza określoną wysokość podnoszenia i osiąga określoną sprawność, z których to parametrów wynika pobór mocy. Aczkolwiek pompa może pracować przy każdej kombinacji parametrów wynikających z charakterystyki to prawidłowo pracuje jedynie w pobliżu tzw. parametrów nominalnych, to znaczy takich na jakie została zaprojektowana. W tym zakresie pompa osiąga najwyższą sprawność. Im bardziej rzeczywisty punkt pracy pompy oddala się od punktu nominalnego tym bardziej sprawność rożni się na niekorzyść od maksymalnej, a ponadto pojawiają się inne niekorzystne zjawiska w postaci zwiększonego poziomu drgań i hałasu. To, w jakim punkcie swojej charakterystyki pracuje pompa zależy od jej współpracy z układem, w którym jest zainstalowana – punkt pracy pompy wypada bowiem przy takiej wydajności, przy której charakterystyka pompy przetnie się z charakterystyką układu pompowego. Prawidłowy dobór pompy polega zatem na dokładnym obliczeniu i narysowaniu charakterystyki układu pompowego, a następnie na znalezieniu takiej pompy, której charakterystyka przetnie się z charakterystyką układu w zakresie optymalnych sprawności.


Pomimo tego, że powyższe stwierdzenia powinny być oczywiste dla każdego inżyniera mechanika, w praktyce wiele pomp dobranych jest nieprawidłowo, na skutek czego pracują one ze sprawnością znacznie niższą niż możliwa do uzyskania. Fakt ten wynika nie tylko z własnych obserwacji autora lecz potwierdzony jest badaniami tak uznanych instytucji jak amerykański Hydraulic Institute czy europejskie stowarzyszenie producentów pomp Europump. Z ich szacunków wynika, że w rezultacie poprawy jakości doboru pomp do układów pompowych można uzyskać do 40% oszczędności energii, a zatem znacznie więcej niż z podnoszenia sprawności samych pomp. W tym ostatnim zakresie możliwości postępu są ograniczone, gdyż obecnie konstrukcje pomp są na tyle dopracowane, że w wyniku dalszego rozwoju metod projektowania i technologii wytwarzania pomp nie należy spodziewać się wzrostu sprawności większego niż kilkuprocentowy. (Stwierdzenie to dotyczy prawidłowo zaprojektowanych pomp produkowanych przez poważnych producentów, co nie wyklucza istnienia na rynku pomp złej jakości, które ze względów energetycznych powinny ulec zastąpieniu przez produkty o odpowiednim standardzie technicznym).


W zakresie doboru pomp do układu należy rozróżnić dwie jakościowo odmienne sytuacje:

1. Stały punkt pracy, czyli sytuacja w której wymagane przez układ parametry nie zmieniają się. W takim przypadku nie ma technicznych powodów aby pompa pracowała poza swoim optymalnym zakresem, a jeśli tak jest to oznacza to błąd w sztuce inżynierskiej, który wymaga korekty jedną z metod, o jakich mowa w dalszej części tekstu.

2. Parametry okresowo zmienne na skutek zmiennego zapotrzebowania układu (w okresie dobowym, w zależności od pór roku itp.). Jeśli zachodzi taka sytuacja to nie jest technicznie możliwe aby pompa przy stałych obrotach pracowała optymalnie w każdej sytuacji. Można co najwyżej minimalizować straty dobierając pompę na najczęściej występującą kombinację parametrów. Aby uzyskać poprawę jakości doboru potrzebna jest pewna metoda regulacji parametrów pompy. Wspomniane wyżej dane, mówiące o potencjalnych możliwościach dotyczących uzyskania do 40 % oszczędności energetycznych w układach pompowych dotyczą w pierwszym rzędzie stosowania lepszych metod regulacji, gdyż możliwość uzyskania oszczędności tego rzędu w przypadku stałego punktu pracy zachodzi jedynie w rzadkich przypadkach rażąco błędnego doboru.


Istnieją cztery najbardziej znane metody regulacji parametrów, z których każda posiada mocne i słabe strony (wymieniono tu jedynie metody mające zastosowanie do różnych typów pomp, pominięto natomiast metody znajdujące zastosowanie jedynie w specyficznych rozwiązaniach konstrukcyjnych, jak np. regulacja przez zmianę kąta ustawienia łopat w pompach śmigłowych lub przez kierownicę prerotacyjną):

a) Regulacja przez dławienie zaworem po stronie tłocznej – nie wymaga wysokich nakładów inwestycyjnych lecz nie przynosi dobrych efektów energetycznych. Najlepiej nadaje się do pomp i układów pompowych o płaskich charakterystykach oraz dla pomp o rosnącej charakterystyce mocy.

b) Regulacja przez upust – nadaje się wyłącznie dla pomp o poborze mocy malejącym z wydajnością (np. pompy śmigłowe i niektóre diagonalne).

c) Regulacja przez zmianę prędkości obrotowej – wymaga znaczących nakładów inwestycyjnych lecz stwarza potencjał do znacznych oszczędności energetycznych w stosunku np. do regulacji dławieniowej. Najlepsze efekty daje w przypadku układów pompowych gdzie wysokość strat dominuje nad wysokością statyczną (np. w układach obiegowych) natomiast słabiej się nadaje do sytuacji gdy dominuje wysokość statyczna (np. zmiana wydajności przy utrzymaniu stałego, wysokiego ciśnienia na tłoczeniu).

d) Regulacja przez zmianę liczby pomp pracujących równolegle (nie jest to metoda regulacji pojedynczej pompy lecz całej pompowni) – zaletą tej metody jest niski koszt, natomiast wadą to, że pompy o mniejszych wydajnościach z reguły mają sprawności gorsze niż jedna większa pompa je zastępująca. Metoda ta najlepiej nadaje się do sytuacji, w której należy uzyskać wydajność pompowni zmieniającą się w znacznym zakresie przy utrzymaniu w przybliżeniu stałego ciśnienia w kolektorze tłocznym.


Pomimo tego, że jak wspomniano, optymalizacja sposobu regulacji zawiera w sobie największy potencjał dla oszczędności energetycznych, kwestia ta nie będzie tu omawiana, gdyż wymaga to znacznie więcej miejsca niż pozwalają na to ramy niniejszego artykułu. Kwestie regulacji podsumujemy stwierdzeniem, że jest to sprawa bardzo istotna z punktu widzenia energetycznego i w każdym wypadku wymaga wyboru indywidualnego, optymalnego rozwiązania (na ogół spośród w/w czterech możliwości).


W dalszej części skoncentrujemy się na prostszej kwestii doboru pomp na stały punkt pracy. Na wstępie należy zdać sobie sprawę skąd biorą się przypadki nieprawidłowego doboru w takiej, stosunkowo prostej od strony teoretycznej i dobrze znanej sytuacji.

Można wyróżnić następujące, zasadnicze powody:

1. Prosty błąd doboru. – W przypadku dużych inwestycji pompy często traktowane są jako drugorzędne maszyny pomocnicze i z tego powodu ich doborowi nie poświęca się tyle uwagi co najważniejszym urządzeniom. Projektantami dużych instalacji są z reguły specjaliści od danego procesu technologicznego, którzy nie zawsze w dostatecznym stopniu rozumieją problematykę pompową i nie zawsze korzystają z konsultacji specjalistów z tej dziedziny. Jeśli realizacja dużej inwestycji odbywa się w systemie „pod klucz” to producent pomp rzadko jest generalnym wykonawcą (uczestnikiem przetargu) i z tego powodu ma ograniczone możliwości dokonania ustaleń z użytkownikiem.

2. Nadmierna ostrożność. – Pomimo tego, że metody obliczania charakterystyki układu są teoretycznie znane, to istnieje jednak zakres niepewności w szacowaniu oporów przepływu. Z tego powodu, aby uniknąć sytuacji, ze pompa nie da oczekiwanej wydajności, projektanci z reguły dobierają ją z pewnym nadmiarem wysokości podnoszenia. Jeśli zapas ten jest nadmierny to pompa „ucieka” na wyższe wydajności wychodząc z optymalnego zakresu pracy.

3. Zmiana zapotrzebowania – Na przestrzeni lat wymagane parametry mogą się zmienić w stosunku do założeń projektowych. Dla przykładu, taka sytuacja jest typowa dla sieci wodociągowych i ciepłowniczych, w których na skutek rozwoju miast i zmian w technologii zachodzą znaczne zmiany w zakresie parametrów wymaganych od pomp.

4. Optymalizacja układu – Należy podkreślić, że jedną z podstawowych możliwości oszczędzania energii na pompowanie jest optymalizacja układów pompowych polegająca na redukcji strat. Może to polegać na eliminacji elementów powodujących zbędne dławienie (odcinki rurociągów o zbyt niskiej średnicy, nieprawidłowa armatura) lub wprowadzaniu nowych technologii (np. filtry lub wymienniki ciepła o mniejszych stratach ciśnienia). Paradoksalnie, wprowadzanie takich zmian prowadzących do oszczędności zużycia energii powoduje, że pompy w instalacji mogą się znaleźć poza zakresem optymalnej pracy, gdyż dysponują nadmiarem wysokości podnoszenia. Aby w pełni wykorzystać możliwości oszczędzania energii wynikające z redukcji oporów należy zatem dokonać modyfikacji parametrów pompy.


Jeśli zatem, z jakiejkolwiek przyczyny, mamy do czynienia z sytuacją, że parametry pompy nie odpowiadają wymaganiom układu to w celu poprawy sprawności pompowania należy dokonać korekty ich parametrów.

Stosowane w tym celu metody zostaną przedstawione w drugiej części artykułu.


Dr inż. Grzegorz Pakuła

Bieżąca obsługa pomp.


Rady dotyczące bieżącej obsługi pomp można by w zasadzie sprowadzić do zalecenia zapoznania się z Instrukcją Użytkowania konkretnego egzemplarza i do podkreślenia konieczności stosowania się do niej. Nie umniejszając znaczenia przestrzegania Instrukcji można pokusić się o sformułowanie kilku ogólnych uwag mających zastosowanie do bieżącej obsługi pomp niezależnie od ich konstrukcji

Współczesne pompy są tak budowane, że wymagania w zakresie bieżącej obsługi są minimalne. Bieżąca obsługa sprowadza się praktycznie do monitorowania parametrów pracy w celu uchwycenia odstępstw od poziomu nominalnego. W zasadzie jedynym węzłem konstrukcyjnym potrzebującym stosunkowo częstej obsługi jest dławnica sznurowa, która wymaga regulacji wycieku, co realizuje się przez dociąganie bądź luzowanie śrub mocujących dławik dociskający szczeliwo. Prawidłowo wyregulowana dławnica powinna posiadać kroplowy wyciek (rzędu kilku kropli na minutę) co jest wymagane dla zapewnienia smarowania i chłodzenia powierzchni tulei współpracującej ze szczeliwem. Zbyt silne dociśnięcie dławika powodujące całkowite wstrzymanie wycieku skutkuje przegrzaniem i uszkodzeniem dławnicy. Należy dbać o właściwe uchwycenie i odprowadzenie wycieku (z reguły przez przewód podłączony do dolnej części korpusu dławnicy), gdyż woda rozlewająca się wokół pompy sprzyja korozji. Jeśli nadmiernego wycieku nie da się ograniczyć przez dalsze dokręcanie dławika konieczna jest wymiana sznurów uszczelniających. Jest to z reguły możliwe bez demontażu pompy, choć bywa kłopotliwe. Najpierw należy usunąć zużyte szczeliwo. Wyciągnięcie najgłębiej umieszczonych sznurów można zrealizować korzystając za specjalnych narzędzi w postaci elastycznych pręcików zakończonych gwintem służącym do wkręcenia w szczeliwo. Nowe sznury uszczelniające należy zakładać w postaci odcinków o długości odpowiadającej obwodowi wału. Niedopuszczalne jest spiralne nawijanie szczeliwa na wał. Miejsca łączenia końców kolejnych odcinków należy sytuować po przeciwnych stronach wału. Po wymianie szczeliwa dławnicy nie należy od razy mocno dociągać lecz pozostawić początkowo zwiększony wyciek, a następnie stopniowo go ograniczać. Wymiana szczeliwa nie przyniesie oczekiwanego skutku jeśli powierzchnia tulei jest zbyt zniszczona (nierównomiernie wytarta, skorodowana itp.) W takim przypadku należy tuleję wymienić, co z reguły wymaga już częściowego demontażu pompy.


 W odróżnieniu od tradycyjnych dławnic sznurowych coraz częściej stosowane mechaniczne, ślizgowe uszczelnienia wału nie wymagają z reguły żadnej bieżącej obsługi. Ich eksploatacji ogranicza się do obserwacji wycieku, który powinien być niewidoczny.Gdy się pojawi konieczna jest naprawa uszczelnienia, co ze względu na precyzję tego urządzenia najlepiej powierzyć serwisowi producenta. Uszczelnienia mechaniczne są jednak w porównaniu z dławnicami sznurowymi bardziej wrażliwe na niekorzystne warunki pracy. Zwiększone drgania wału zwiększają prawdopodobieństwo awarii uszczelnienia mechanicznego dlatego eksploatując pompy wyposażoną w takie uszczelnienia należy kontrolować i ograniczać poziom drgań. Ponadto, uszczelnienia mechaniczne łatwo ulegają awarii przy pracy na sucho, dlatego przed rozruchem pompa wymaga starannego odpowietrzenia.

Obsługa łożysk sprowadza się do utrzymywania właściwego poziomu czynnika smarującego (smaru stałego lub oleju) oraz do jego wymiany z częstotliwością zalecaną przez producenta. Zarówno zbyt niski jak i zbyt wysoki poziom czynnika smarującego prowadzi do niewłaściwej pracy łożysk objawiającej się wzrostem temperatury. Ważne jest też utrzymanie czystości czynnika smarującego co wymaga kontroli uszczelnień komory łożyskowej zainstalowanych w miejscu gdzie wychodzi z niej wał. Niedopuszczalne jest eksploatowanie pompy, na którą leje się woda lub która znajduje się w warunkach nadmiernego zapylenia, gdyż grozi to po pewnym czasie uszkodzeniem uszczelnień komory łożyskowej a w konsekwencji samych łożysk.


W trakcie eksploatacji ważna jest kontrola stanu zainstalowania pompy obejmująca kontrolę dociągnięcia śrub oraz kontrole osiowania z silnikiem. Ten ostatni zabieg powinien być przeprowadzany okresowo gdyż początkowe, prawidłowe wyosiowanie pompy i silnika może ulec pogorszeniu w trakcie eksploatacji. Poluzowanie śrub mocujących pompę do fundamentu prowadzi do zwiększenia poziomu drgań, a poluzowanie śrub mocujących rurociąg ssawny do kołnierza pompy grozi jej zapowietrzeniem.

W trakcie eksploatacji należy sprawdzać drożność orurowania doprowadzającego wymagane media (np., woda chłodząca łożyska, ciecz zaporowa do uszczelnienia, odprowadzenie wody spod tarczy odciążającej) oraz zadbać aby media te były dostarczane z wymaganym natężeniem przepływ

W trakcie eksploatacji ważne jest monitorowanie parametrów pracy pompy. Zwiększenie poboru mocy (lub prądu silnika) o ile nie jest związanie ze zmianą wydajności zawsze stanowi sygnał o nieprawidłowościach, może być np. oznaką przycierania wewnętrznych elementów pompy. Podobnie, sygnałem alarmowym jest wzrost temperatury łożysk. Najczęstszą przyczyna jest w tym przypadku niewłaściwa ilość czynnika smarującego, ale wzrost temperatury może też wynikać z nadmiernego obciążenia łożysk (np. na skutek braku osiowości pompy i silnika lub na skutek pracy przy parametrach mocno różniących się od nominalnych) albo może świadczyć o pogarszającym się stanie technicznym łożysk.


Należy też monitorować parametry hydrauliczne pompy tzn. wydajność i wysokość podnoszenia. Jeśli ulegają one zmianie, a nie wynika to ze zmiany w układzie pompowym (jak np. wzrost oporów przepływu spowodowany przymknięciem zaworów) to jest to objaw niepokojący, wskazujący z reguły na problem techniczny. Pompa powinna pracować jak najbliżej swoich parametrów nominalnych, gdyż praca z dala od nich powoduje wzrost drgań i hałasu, co przyspiesza zużycie węzłów konstrukcyjnych, a szczególnie łożysk. Ważna jest również obserwacja ciśnienia na ssaniu gdyż jego nadmierny spadek świadczy o niebezpieczeństwie wystąpienia kawitacji. Przyczynami mogą być zbyt niski poziom cieczy w zbiorniku ssawny, zatkany kosz ssawny lub rurociąg ssawny albo zbyt wysoka wydajność pompy.


Dr inż. Grzegorz Pakuła

 

Analiza sprawności układu pompowego jako podstawa planowania remontów pomp.


I. Wprowadzenie.

Planowanie remontów pomp wymaga znalezienia odpowiedzi na dwa zasadnicze pytania:
1. W jakim momencie pompa powinna zostać skierowana do remontu?
2. Jakie parametry po remoncie pompa powinna uzyskać?

W znalezieniu odpowiedzi na powyższe pytania pomocna jest analiza energetyczna układu pompowego oparta o badanie sprawności eksploatacyjnej pomp. Poziom tej sprawności zależy nie tylko od konstrukcji i jakości wykonania pompy ale także od jakości doboru pompy do układu pompowego. Sprawność energetyczna pompy jest ponadto funkcją czasu ze względu na pogarszanie się stanu technicznego w trakcie eksploatacji.


II. Planowanie remontów pomp na podstawie monitoringu energochłonności.
Prewencyjne planowanie remontów pomp ma na celu wykonanie remontu przed wystąpieniem poważnej awarii, co sprzyja ograniczeniu kosztów remontu i zapobiega awaryjnym przestojom instalacji. Planowanie takie oparte jest zazwyczaj o jedną z dwu najczęściej stosowanych metod:

1. Planowanie w oparciu o ilość godzin pracy
2. Planowanie w oparciu o monitoring parametrów technicznych

Pierwsza metoda polega na stosowaniu okresów międzyremontowych ustalonych na podstawie zaleceń producenta bądź na podstawie własnych doświadczeń użytkownika. W niektórych przypadkach okres remontowy pompy wynikać może z okresu remontowego instalacji, w jakiej pompa pracuje. Taka sytuacja może mieć miejsce m.in. dla pomp pracujących w blokach energetycznych, kiedy to remont pompy przeprowadza się w okresie remontu całego bloku, zaplanowanego ze względu nie na stan techniczny pompy, lecz pozostałych maszyn i urządzeń
Jest to metoda prosta co do zasady i nie wymaga ponoszenia kosztów na układy monitoringu lecz z reguły konserwatywna, to znaczy prowadząca zazwyczaj do przeprowadzania remontów z większą częstotliwością niż wynika to z faktycznego stanu technicznego pompy.
W celu precyzyjnego ustalenia momentu, w którym remont jest wymagany stosuje się metody planowania oparte o monitoring parametrów ruchowych pompy. W energetyce obejmuje to zazwyczaj monitoring poziomu drgań i/lub temperatur określonych węzłów konstrukcyjnych pompy.
Możliwa, a nawet prawdopodobna jest jednak sytuacja, kiedy pompa znajduje się w dobrym stanie ruchowym, tzn. wykazuje akceptowalny poziom drgań i temperatur lecz posiada obniżoną sprawność energetyczną. Takie przejawy zużycia technicznego pompy jak zwiększenie chropowatości kanałów przepływowych na skutek korozji, powiększenie szczelin uszczelniających, wynikająca ze zużycia zmiana kątów wylotowych łopatek, nie dają często niekorzystnych objawów ruchowych w postaci drgań, powodują natomiast znaczące obniżenie sprawności. W takiej sytuacji wskazane jest przeprowadzenie remontu pomimo występowania sprawności ruchowej pompy, ze względu na redukcję kosztu zużywanej energii.


W Grupie Powen-Wafapomp SA przeprowadzono pomiary energetyczne pomp zasilających skierowanych do remontu jeszcze przed jego wykonaniem, co miało na celu stwierdzenie w jakim stopniu sprawność ulegać może obniżeniu w trakcie eksploatacji. Niektóre egzemplarze pomp zasilających, dla których sprawność pomp nowych powinna przekraczać 80 % nadchodziły do remontu ze sprawnością na poziomie 70%. Spowodowane to było znacznym wyeksploatowaniem lub niewłaściwie przeprowadzonym poprzednim remontem.
Przykładowo, dla pompy pracującej na parametrach Q = 450 m3/ h, H =1800 m, i przy temperaturze wody, dla której ciężar właściwy wynosi 9400 N/ m3 taka dziesięcioprocentowa obniżka sprawności oznacza wzrost poboru mocy o ok. 380 kW. Przyjmując koszt kilowatogodziny na poziomie 30 groszy oraz zakładając 8000 godzin pracy w ciągu roku można obliczyć, że koszt zwiększonego zużycia energii jest na poziomie 900 tys. zł rocznie. Jest to suma znacznie przewyższająca koszt remontu kapitalnego pompy tego typu.
Przykład ten wskazuje, iż warto skierować pompę do remontu gdy jej sprawność uległa pogorszeniu, nawet przy zachowaniu sprawności ruchowej, gdyż koszt remontu zwróci się w postaci zmniejszonego zużycia energii do napędu.


W praktyce aby ustalić optymalny moment, w jakim pompa powinna być skierowana do remontu wystarczy rejestrować ilość przepompowanych metrów sześciennych oraz ilość kilowatogodzin zużytych do napędu pompy. Można przyjąć, że koszt eksploatacji pompy składa się z dwu głównych składników: kosztu remontów oraz kosztu zużywanej energii (pozostałe koszty, jak np., koszt obsługi są niższego rzędu). Należy w trakcie eksploatacji monitorować jak oba te składniki wpływają na koszt przepompowania metra sześciennego. Jeśli podzielić koszt remontu (który można traktować w przybliżeniu jako stały) przez ilość metrów sześciennych przepompowanych od czasu poprzedniego remontu to uzyskamy koszt remontu na metr sześcienny. Wartość ta zmniejsza się podczas eksploatacji wraz ze wzrostem ilości przepompowanej cieczy. Jeśli monitoruje się ilość energii zużytej do napędu pompy, to mnożąc ją przez cenę jednostki energii oraz dzieląc przez ilość przepompowanych metrów sześciennych uzyskamy średni koszt energii na przepompowany metr sześcienny. Wartość ta wzrasta w trakcie eksploatacji ze względu na pogarszanie sprawności w związku z postępującym pogarszaniem się stanu technicznego pompy. Zsumowanie kosztu remontu i kosztu energii daje całkowity koszt przepompowania metra sześciennego. Wartość ta w trakcie eksploatacji początkowo spada ze względu na malejący składnik remontowy, ale w pewnym momencie zaczyna wykazywać wzrost ze względu na wzrastający koszt energii. Z punktu widzenia ekonomii korzystne jest skierowanie pompy do remontu z chwilą stwierdzenia wystąpienia takiego wzrostu, nawet jeśli pompa nadal wykazuje sprawność ruchową.


Powyższy sposób ustalanie optymalnego momentu skierowania pompy do remontu jest właściwy przy dwu założeniach. Po pierwsze, iż pompa pracuje na w przybliżeniu stałych parametrach, gdyż w innym wypadku zmiana zużycia energii może wynikać nie z pogorszenia sprawności lecz ze zmiany parametrów. Po drugie, że remont spowoduje odtworzenie sprawności początkowej pompy, gdyż w innym wypadku nakłady poniesione na remont nie zostaną odzyskane w postaci oszczędności na kosztach energii.
Pokazana wyżej przykładowa relacja pomiędzy kosztem remontu, a kosztami dodatkowego zużycia energii na skutek obniżonej sprawności wskazuje, iż zasadniczym kryterium odbioru remontu powinna być uzyskana po remoncie sprawność zespołu pompowego. Sprawność ta powinna też być podstawowym kryterium wyboru wykonawcy remontu, gdyż przytoczone liczby wskazują iż różnice w koszcie zużywanej energii przewyższają znacznie różnice w kosztach remontu. Każdorazowo po wykonanym remoncie pompa powinna być poddana badaniom odbiorczych na stacji prób w celu sprawdzenia nie tylko sprawności ruchowej lecz przede wszystkim sprawności energetycznej.


III. Ocena układu pompowego pod względem energetycznym jako podstawa planowania remontu.
Celem remontu kapitalnego pompy jest nie tylko przywrócenie jej do stanu pełnej sprawności ruchowej, ale również, a nawet przede wszystkim, powinno nim być uzyskanie przez pompę wymaganych parametrów hydraulicznych. Oznacza to, że pompa po remoncie powinna dawać określoną wydajność przy określonej wysokości podnoszenia, a praca w tak określonym punkcie powinna odbywać się z odpowiednio wysoką sprawnością energetyczną. Parametry te powinny być wyspecyfikowane w zleceniu na remont, a zleceniodawca powinien rozliczać wykonawcę remontu z ich uzyskania. W tym celu po remoncie powinny być przeprowadzone próby odbiorcze mające na celu sprawdzenie czy wyspecyfikowany punkt pracy jest spełniony z zachowaniem określonych tolerancji.
W praktyce remont najczęściej prowadzony jest jako tzw. remont odtworzeniowy, w trakcie którego oczekuje się uzyskania początkowych parametrów pompy. Bardzo często jako wymagane po remoncie parametry specyfikuje się parametry podane na tabliczce znamionowej. Jest to rozwiązanie proste i nie budzące wątpliwości formalnych lecz nie zawsze daje optymalne efekty z tego względu, iż w wielu przypadkach parametry znamionowe różnią się od optymalnych.

Może to wynikać z kilku powodów takich jak, między innymi:
a) Popełniony w przeszłości błąd w określeniu wymaganych parametrów lub w doborze pompy
b) Zmiana wymaganych parametrów, jaka nastąpiła od czasu początkowego doboru pompy
c) Zmniejszenie oporów przepływu w układzie jakie nastąpiło w wyniku wymiany armatury (zaworów, filtrów itp.) na urządzenia o nowocześniejszej konstrukcji.

Te lub podobne powody mogą powodować, że pompa nie pracuje z optymalną sprawnością, co powoduje, iż zużycie energii na pompowanie przekracza niezbędny poziom.
Z tego powodu przed zleceniem remontu wskazane jest dokonanie oceny energetycznej układu, w którym pracuje pompa przewidywana do remontu. Celem tej oceny powinno być ustalenie w jakim punkcie swojej charakterystyki pracuje pompa i jak punkt ten ma się do punktu optymalnej sprawności. Zadanie to jest stosunkowo proste do zrealizowania jeśli znana jest charakterystyka pompy H(Q) (zmiana wysokości podnoszenia ze zmianą wydajności). W takim przypadku wystarczający jest prosty do zrealizowania pomiar przyrostu ciśnienia wytwarzanego przez pompę, co pozwala oszacować wysokość podnoszenia. Na tej podstawie można ustalić w jakim punkcie charakterystyki pompa pracuje. Taka sytuacja zachodzi dla pomp stosunkowo nowych, nie wykazujących znacznego zużycia, dla których znana jest charakterystyka zmierzona na fabrycznej stacji prób. W taki sposób można ocenić czy pompa jest prawidłowo dobrana do układu, czyli czy pracuje w zakresie swoich najwyższych sprawności.

Dla pomp znajdujących się od dłuższego czasu w eksploatacji sytuacja się komplikuje, gdyż należy wziąć pod uwagę, że charakterystyka pompy mogła się zmienić na skutek zużycia. Zmierzony przyrost ciśnienia nie odpowiada już jednoznacznie wydajności wynikającej z charakterystyki pompy nowej. W takim przypadku pomiar przyrostu ciśnienia może służyć jedynie jako orientacyjny wskaźnik jakości doboru, pozwalający na stwierdzenie znacznych nieprawidłowości. Dla precyzyjnej oceny doboru pompy do układu należy w takim przypadku dokonać pomiaru wydajności. Co do zasady jest to również prosty pomiar, lecz jego wykonanie w niektórych przypadkach napotyka na problemy w instalacjach przemysłowych. Problemy te mogą wynikać między innymi z tego, że dla precyzyjnego pomiaru wymagany jest prosty odcinek rurociągu o określonej długości, na którym należy zainstalować przepływomierz. Spełnienie tego wymogu nie zawsze jest możliwe w instalacji przemysłowej. Jeśli to możliwe zalecane jest dokonanie precyzyjnego pomiaru charakterystyki pompy na fabrycznej stacji prób przed remontem, co pozwala jednoznacznie ocenić jej stan oraz punkt pracy, w którym znajdowała się przed remontem.

Drugim elementem jaki należy wziąć pod uwagę w ocenie jakości doboru pompy jest charakterystyka układu, bez znajomości której prawidłowy dobór jest niemożliwy. Ustalenie charakterystyki układu wymaga określenia statycznej wysokości podnoszenia (wysokości podnoszenia przy zerowej wydajności) oraz zależności strat wynikających z oporów przepływu od wydajności, która to zależność jest teoretycznie paraboliczna. Na etapie projektowania charakterystykę układu można oszacować na drodze obliczeniowej, co jednak zawsze obarczone jest pewnymi błędami lub odchyłkami związanymi z przyjętym zapasem bezpieczeństwa. Z tego powodu dobory pomp bywają obarczone błędem, gdyż często pompa dobierana jest ze zbędnym nadmiarem wysokości podnoszenia na skutek przyjęcia zapasu bezpieczeństwa przy szacowaniu oporów przepływu. Planowany remont pompy może być okazją do weryfikacji obliczeniowej charakterystyki układu. Rzeczywistą charakterystykę można uzyskać na drodze pomiarowej mierząc ciśnienia przy kilku wydajnościach.
Charakterystyka układu pompowego w trakcie eksploatacji zmienia się w mniejszym stopniu niż charakterystyka pompy. Wobec tego, przy znanej charakterystyce układu pomiar spadku ciśnienia na określonym odcinku pozwala na oszacowanie wydajności z lepszą dokładnością niż pomiar przyrostu ciśnienia wytwarzanego przez pompę, a tym samym na bardziej precyzyjne oszacowanie położenia punktu pracy w stosunku do punktu optymalnego.
Analizując charakterystykę pompy oraz charakterystykę układu można ocenić jakość doboru i na tej podstawie podjąć decyzję czy pompa po remoncie powinna być przywrócona do parametrów znamionowych czy też ze względu na poprawę energochłonności wskazana jest korekta jej parametrów. Ocena taka wymaga wiedzy i doświadczenia w zakresie audytów układów pompowych.


Podkreślenia wymaga fakt, iż praca pompy poza punktem optymalnym powoduje negatywne konsekwencje wykraczające poza wzrost energochłonności. Występuje też niekorzystny wpływ na trwałość pompy. Straty energetyczne występujące w pompie pracującej w pobliżu punktu optymalnej sprawności to głównie niemożliwe do całkowitego wyeliminowania straty objętościowe (przepływy powrotne przez szczeliny hydrauliczne) oraz straty brodzenia wirników i straty tarcia w przepływie przez stosunkowo wąskie kanały układu hydraulicznego. Natomiast przy pracy z dala od punktu optymalnego pojawiają się straty związane z wewnętrznymi zawirowaniami w pompie. W odróżnieniu od poprzednio wymienionych, straty te stanowią poważne źródło wymuszenia drgań niszcząco wpływających na stan techniczny pompy. Zatem eksploatując pompę poza optymalnym punktem pracy nie tylko tracimy energię, ale zużywamy ją na uruchomienie mechanizmu niszczącego pompę.


IV. Metody korekty parametrów pompy w trakcie remontu.
Jeżeli w wyniku analizy parametrów pompy stwierdzone zostanie, że nie jest ona prawidłowo dobrana do układu wskazane jest dokonanie odpowiednich korekt w trakcie remontu. Istnieją sposoby nie wymagające ponoszenia znacznych nakładów, możliwe do wykonania w ramach zakresu podstawowego remontu. Zaliczyć tu można dobór odpowiedniej średnicy wirnika. Staczając wirnik można na ogół obniżyć wysokość podnoszenia pompy w granicach ok 20% bez znaczącego pogorszenia sprawności, co skutkuje znacznym obniżeniem poboru mocy. Jest to zatem łatwa do zrealizowania metoda obniżenia parametrów pompy dobranej ze zbędnym nadmiarem wysokości podnoszenia. Zakres optymalnych sprawności przy redukcji średnicy wirnika przesuwa się w stronę niższych wydajności. Ustalenie optymalnej średnicy wirnika wymaga doświadczenia. Istnieje też możliwość podwyższenia parametrów pompy przez zastosowanie wirnika o średnicy ponadstandardowej, co jest w pewnym zakresie możliwe przy wykorzystaniu naddatków na obróbkę występujących na odlewie. Należy mieć na uwadze, że zmiany średnicy wirnika powinny być przeprowadzane w porozumieniu z producentem pompy. Znaczna zmiana wymiarów wirnika prowadzi do zmiany krytycznych prędkości obrotowych zespołu wirującego. Ponadto, ze względu na nieuniknione niedokładności technologii odlewniczych i wynikający z nich nierównomierny rozkład mas odlewu każdy wirnik po obróbce na końcową średnicę musi podlegać wyważeniu dynamicznemu, najlepiej wraz z całym zespołem wirującym pompy. Z tego powodu korekty średnicy wirnika powinny podejmować się tylko zakłady posiadające odpowiednie wyposażenie.
Należy podkreślić, że zmiana średnicy wirnika podczas remontu nie wpływa w zasadzie na jego koszt, a może pozwolić na znaczącą poprawę energochłonności. Jest to zatem niemal bezinwestycyjna możliwość uzyskania oszczędności energetycznych, gdyż jedyne nakłady w takim przypadku to nakłady na analizę układu.
Oprócz powszechnie znanego sposobu korekty parametrów polegającego na zmianie średnicy zewnętrznej wirnika istnieją też bardziej wyrafinowane metody obróbki wirnika pozwalające na zmianę charakterystyki pompy.

Należą do nich:
a) Zmiana kątów wylotowych łopatek przez tzw. ich „podcięcie”
b) Zmiana kąta krawędzi wylotowej łopatki w przekroju merydionalnym drogą skośnego stoczenia
c) Zaostrzenie krawędzi łopatek
d) Roztoczenie wlotu wirnika
e) Korekta geometrii części wlotowej łopatek

Zabiegi te, wykonywane łącznie lub osobno pozwalają nie tylko na zmianę parametrów nominalnych lecz również w pewnym stopniu na zmianę nachylenia charakterystyki oraz zmianę właściwości antykawitacyjnych pompy. Opracowanie projektu wirnika obrabianego w specjalny sposób wymaga znacznej wiedzy konstrukcyjnej, i jeśli ma przynieść pożądane efekty nie powinno być podejmowane przez osoby bez doświadczenia w tym zakresie. Podobnie jak w przypadku prostego stoczenia średnicy, a nawet w większym stopniu, wymaga to odpowiedniego wyposażenia zakładu.
Jeśli korekta parametrów pompy powinna wykraczać poza zakres możliwy na drodze zmiany sposobu obróbki wirnika należy zastosować dalej idące modyfikacje. Dla pomp wielostopniowych naturalnym sposobem może być zmiana liczby stopni co pozwala na zmianę wysokości podnoszenia pompy bez zmiany jej optymalnej wydajności. Producenci dla niektórych pomp posiadają różne wersje układów przepływowych (wirnik, lub wirnik-kierownica) dające się zabudować w tej samej pompie. Można zatem w trakcie remontu zmienić wersję układu przepływowego uzyskując w taki sposób lepsze dopasowanie do wymagań w danym układzie pompowym.
Jeszcze dalej idącym sposobem jest generalna modernizacja pompy polegająca na przeprojektowaniu jej elementów na nowe parametry. Zazwyczaj polega to na zachowaniu istniejących korpusów i wymianie elementów wewnętrznych. Sens ekonomiczny tego typu zabiegów powinien być jednak starannie analizowany. Koszt opracowania dobrego projektu hydraulicznego oraz wykonania omodelowania dla nowych odlewów jest bowiem znaczny i trudny do uzasadnienia w przypadku jednostkowej modernizacji. (co innego, jeśli jak opisano wyżej, tworzony jest alternatywny układ przepływowy z myślą o wielokrotnym zastosowaniu). Należy ponadto mieć na uwadze, że zakres zmian parametrów możliwych do uzyskania przy zachowaniu korpusów pompy i wymianie jej elementów wewnętrznych jest ograniczony, gdyż korpusy, a szczególnie ich króćce projektowane są na określone wydajności i ciśnienia. Zbyt dalekie odejście od wyjściowych parametrów grozi pogorszeniem sprawności (zbyt wysokie straty przepływu), a nawet poważną awarią w przypadku przekroczenia granic wytrzymałości konstrukcji.
Jeśli mamy do czynienia z przypadkiem drastycznego niedostosowania parametrów pompy do wymagań, niejednokrotnie optymalnym rozwiązaniem okazuje się jej wymiana na inną typowielkość, pomimo związanych z tym nakładów. Analiza kosztów nadmiernego zużycia energii często wskazuje, że jest to opłacalne.


V. Aspekty formalno-prawne remontu.
Pompa znajduje się legalnie w eksploatacji na podstawie dokumentów wydanych przez producenta z chwilą wprowadzenia produktu do obrotu. Od czasu wdrożenia unijnego systemu oceny bezpieczeństwa produktów dokumentami wymaganymi formalnie dla eksploatacji zespołu pompowego jest wydana przez producenta deklaracja zgodności z normami oraz oznaczenie znakiem CE. Producent ma prawo zastrzec, i na ogół tak czyni, że w przypadku znacznej ingerencji w strukturę pompy, na przykład podczas remontu obejmującego wymianę zasadniczych elementów, dokumenty te tracą ważność i producent nie bierze odpowiedzialności za dalszą bezpieczną eksploatację. Jeśli zatem wykonawca remontu wykroczył poza zakres dopuszczony przez producenta w instrukcji obsługi i użytkowania, to wykonawca remontu powinien dokonać ponownej analizy bezpieczeństwa zespołu pompowego i wystawić własną deklarację zgodności WE.


VI. Sprawdzenie parametrów pompy po remoncie.
Jak pokazano wyżej na przykładzie różnice w sprawności pomp mogą prowadzić do zwiększenia kosztów energii przewyższającego koszt remontu. Nawet z pozoru nieznaczne odchylenie sprawności zespołu pompowego od wartości oczekiwanej ma poważny wpływ na koszt zużywanej energii. Należy zaznaczyć że różnice w sprawnościach pomp uzyskiwane po remontach prowadzonych przez firmy stojące na różnym poziomie technicznym mogą być znaczne Ponadto, istotna jest nie maksymalna wartość sprawności w optymalnym punkcie charakterystyki lecz wartość sprawności w punkcie pracy. Warto podkreślić, że spadek sprawności eksploatacyjnej może wynikać nie tylko ze złej jakości remontu prowadzącego do uzyskania obniżonej sprawności maksymalnej, lecz również ze złego doboru do układu. Dla typowych pomp spadek sprawności o 3% występuje zazwyczaj już przy pracy z wydajnością różniącą się od optymalnej o 10-15%.
Oznacza to, że dla uniknięcia zbędnych kosztów energii elektrycznej, odbiór pompy po remoncie powinien obejmować jej pomiary energetyczne mające na celu sprawdzenie czy pompa osiąga ustalony punkt znamionowy i czy w punkcie tym posiada wymaganą sprawność.


VII. Podsumowanie.
Planowanie remontów pomp powinno odbywać się nie tylko w oparciu o monitoring parametrów ruchowych, lecz również, a nawet przede wszystkim, na podstawie monitoringu parametrów energetycznych.
Przed zleceniem remontu celowe jest przeprowadzenie analizy doboru pompy do układu mające na celu ustalenie czy parametry znamionowe pompy są optymalne. Remont pompy jest okazją do korekty jej parametrów, co w wielu przypadkach można przeprowadzić metodami nie wymagającymi znacznych nakładów.
Konieczne są badania odbiorcze charakterystyk pomp po remoncie mające na celu ustalenie czy osiąga ona punkt znamionowy i czy w punkcie tym posiada wymaganą sprawność gdyż konsekwencje ekonomiczne nawet stosunkowo nieznacznych odchyłek są poważne.


Dr inż. Grzegorz Pakuła

„Przez dziesięciolecia: Czwarte dziesięciolecie” – Józef Raczko


„Czwarte dziesięciolecie”


1 września 1939 roku. Ciemna noc nad Polską. Heroiczny opór i kapitulacja. Przegrana bitwa,
ale nie przegrana wojna.

Bombardowania. 4 września, w poniedziałek, udałem się rano do fabryki. Co jakiś czas
powtarzały się alarmy. Po południu o szesnastej dziesięć znów alarm. Samoloty w większej
ilości — doliczyliśmy się osiemnastu sztuk — zjawiły się nad Pragą, która dotąd nie była
naruszona. Samoloty bombardowały Zakłady Amunicyjne „Pocisk”, Dworzec Wschodni,
Park Paderewskiego (po wojnie Park Skaryszewski), gdzie stała polska artyleria przeciwlotnicza oraz tory kolei idące do Wawra i dalej na wschód.


Uciekaliśmy do piwnicy, gdzie mieliśmy pomieszczenia socjalne — szatnie, umywalnie
i w tym czasie tzw. schron. Nie był on ani specjalnie umocniony, ani nie posiadał urządzeń
wentylacyjnych. Miał jedno wejście i sąsiadował z basenem stacji prób napełnionym stale
wodą. W przypadku bezpośredniego uderzenia bomby lub zawalenia budynku mógł być
wspólną mogiłą dla około pięćdziesięciu osób.

Jedna z bomb upadła na ulicę Gocławską, tuż przy ścianie budynku zakładu Braci Borkowskich. Oglądaliśmy później olbrzymi lej i wgniecioną ścianę budynku. Ponieważ była
to hala maszyn, więc uszkodzenia były poważne. Fabryka nasza, leżąca na sąsiedniej posesji,
zatrzęsła się. Na ścianie wschodniej wyleciały wszystkie szyby. Powyrywało futryny i ramy
okienne. Nalot trwał około godziny i dopiero po wyjściu z fabryki wojna ukazała się w całej
swej grozie. Tysiące ludzi wyszło z fabryk.


Ruch był szalony. Na noszach, na wózkach i na chłopskich wozach znoszono i zwożono rannych do punktu sanitarnego w ośrodku zdrowia na Grochowskiej. Pędziła straż ogniowa.
Paliły się zbombardowane Państwowe Zakłady Inżynierii na Terespolskiej.

Stały zapełnione do granic możliwości tramwaje. Na Kijowskiej widziałem w odkrytym
samochodzie Prezesa Rady Ministrów generała Felicjana Sławoja Składkowskiego.
Jechał na Dworzec Wschodni, który godzinę wcześniej też był bombardowany. Byli zabici
i ranni. Dojazd do dworca zamknięto.

Czy potrzebnie te fakty w tej kronice opisałem? Myślę, że dobrze zrobiłem, bo chodziło
mi o pokazanie, że nie tylko człowiek jako jednostka miewa ciężkie chwile, ale zakład jako organizm też je miał.

Już rok 1939 spowodował pierwsze braki w ludziach. Kilka osób bądź zginęło, bądź
nie powróciło z wojny. Nie wrócił magazynier Mieczysław Mysiak. Dostał się do niewoli.
Kierownik produkcji Stanisław Kruś później wrócił, ale w stanie chorowitym i umarł. Zginęli
dobrzy tokarze: Franciszek Ziarkowski, Eugeniusz Kostrzewski, Władysław Trzciński.
Załoga sama musiała myśleć o zabezpieczeniu się przed dalszymi stratami.

W ciągu całego okresu wojny zakład z przyczyn wojennych miał w zasadzie dwie dłuższe
przerwy. Pierwsza powstała po słynnym przemówieniu radiowym pułkownika Romana
Umiastowskiego 6 września 1939 roku. Pułkownik powiedział: „Rząd RP opuszcza Warszawę, do której nie wróci aż po wojnie. Młodzi ludzie, szczególnie mężczyźni, powinni Warszawę opuścić i dążyć na wschód, gdzie za Bugiem organizować się będzie armia rezerwowa”.


000100

Pierwszy od lewej technik Mieczysław Szypulski oraz konstruktorzy: Jan Łęczycki, Kazimierz Mysiak i Piotr Sochacki.


Jak się później wyjaśniło, było to jego własne i w dodatku źle pomyślane zarządzenie,
które stworzyło tak wielkie zamieszanie i zdezorientowało społeczeństwo. Ludzie przerywali
pracę i szli na wschód. I ja wtedy poszedłem. Za Miłosną spotkałem Ignacego Złotkowskiego
— kowala i pana Leopolda Koprzywę — kierowcę u Twardowskiego. Spotykałem i innych,
co utwierdziło mnie w tym przekonaniu, że zakład nie pracuje.

Po paru dniach zakład opuścił sam Twardowski, udając się do rodziny do Śródmieścia.
Praga była już ostrzeliwana. Zakład w tej przymusowej przerwie był pod opieką kilku pracowników, którzy mieszkali blisko, a przesiadywali w fabryce, aby się ukrywać w grubych murach. Byli to: stróż nocny Jan Drzazga i były kierowca osobowy Wojciech Kowalski mieszkający obok w drewniaku oraz dwóch jego zięciów mieszkających w Gocławku w chałupkach drewnianych. Byli to: Władysław Małecki i Leon Komosiński. Był także Władysław Trzciński, który zginął na swoim balkonie od kuli karabinowej.

Przerwa trwała około dwóch-trzech tygodni. Po zajęciu Warszawy wszyscy wracali
z „rajzy” — masowej wędrówki młodych ludzi z Warszawy na wschód, za Bug. Ja, z tokarzy,
byłem drugi. Pierwszy wrócił Małecki. Brakowało prądu. Kręciliśmy tokarki ręcznie, aby
dać szybciej pompy i części dla elektrowni. W kręceniu tokarki pomagała mi żona. Dała
powyżej dwudziestu godzin bynajmniej nie lekkiej pracy. Prąd był potrzebny okupantowi,
ale był też potrzebny i Polakom — szpitalom z rannymi i chorymi, instytucjom wychowawczym i innym służącym dzieciom i dorosłym.

Załoga musiała myśleć o tym, jak przetrwać. Inż. Twardowski starał się robić wszystko,
aby ją chronić. Jednak ausweis prywatnego zakładu nie dawał bezpieczeństwa. Hitlerowcy
uznawali tylko zakłady wojskowe i niektóre instytucje użyteczności publicznej: koleje,
elektrownie, gazownie.

Pierwszą wielką represją, odczuwalną w naszym zakładzie, była masowa branka —
łapanka do Oświęcimia 19 października 1940 roku. Zabrano wtedy z domu tokarza Bronisława Perkowskiego, trasera Mariana Dudka i mnie. W ostatnim momencie na punkcie ładowania do samochodów zostałem cofnięty po szczegółowym wylegitymowaniu. Marian Dudek załamał się i wkrótce zmarł w Oświęcimiu. Bronisław Perkowski wrócił po czterech latach męczarni w Oświęcimiu i w Sachsenhausen. Obecnie jest na emeryturze, ma 78 lat.


Po lewej Wojciech Kowalski – zaufany szofer Stefana Twardowskiego, po prawej tokarz Bronisław Perkowski, który przeżył obóz koncentracyjny w Auschwitz.


W 1941 roku hitlerowski Urząd Zatrudnienia zażądał tokarzy na wyjazd przymusowy
do fabryk broni do Rzeszy. Komisja oficerów niemieckich po dokładnych oględzinach
wytypowała strugacza Władysława Smolaka i mnie. Dostałem skierowanie do Maschinen
Fabrik Otto Pieron w berlińskiej dzielnicy Reinickendorf.

Sprawa ta dla Twardowskiego nie była obojętna. Chciał swoich pracowników ratować.
Natychmiast uprzedził swego znajomego doktora Gajewskiego, który był lekarzem
ambulatoryjnym na punkcie werbunkowym w obozie na ulicy Skaryszewskiej 8, iż będą
tam jego ludzie. Nam powiedział, że musimy wykorzystać każdą okazję, aby się do niego
dostać. Dzięki takiemu ustawieniu sprawy i dużej dozie szczęścia po czterech nocach
i dwóch komisjach lekarskich zostałem wycofany z transportu. Wróciłem do zakładu. Władysław Smolak nie mógł dostać się do lekarza. Pojechał i wrócił po zakończeniu wojny.

W 1943 roku przeżyłem jeszcze jedną wojnę nerwów. Z niemieckiego Arbeitsamtu na ul.
Długiej 40 otrzymałem wezwanie do stawienia się do pracy w fabryce czołgów w Ursusie.
I znów pomógł mi przypadek. Już na miejscu spotkałem kolegę, który — jak się później dowiedziałem — pracował tam z ramienia polskiej organizacji podziemnej w kadrach, by pomagać w takich sytuacjach. Po godzinie zwrócono mi przepustkę z napisem: „Nie nadaje się”.

Wiele niebezpiecznych chwil przeżywali pracownicy w pociągach, tramwajach — w podróżach po chleb, tłuszcz.

Duże postępy poczynione przez zakład przed wojną w dziedzinie produkcji pomp zostały
przerwane. Warunki produkcyjne były niezmiernie uciążliwe. Odlewnie nie miały
surówki, a detale lane ze złomu nie dawały się obrabiać.

W czasie okupacji przysyłano głównie pompy do remontu z wodociągów, kanalizacji i elektrowni oraz nieliczne z bliższych cukrowni.

Poważnie natomiast wzrosły usługi: remonty silników do małych central elektrycznych i szczególnie remonty silników spalinowych do młynów, tych legalnych i tych nielegalnych.
Przy okazji takiego remontu udawało się często uzyskać parę kilo mąki.

Poza tym pracownicy organizowali masowo własną produkcję uboczną: ręczne i elektryczne
młynki do zboża, maszynki elektryczne, maszynki do obłuskiwania jęczmienia na
pęczak. Wyrabiano dobre kłódki i zamki, bo rozpleniły się kradzieże. Robiono różnego rodzaju krany i systemy łączeniowe do aparatów produkujących bimber z żyta, melasy, cukru
oraz inne potrzebne w domu drobiazgi, które w razie potrzeby można było wywieźć na wieś
i wymienić na zboże.


Ślusarz Henryk Burchard (po lewej) w czasie okupacji kolportował prasę podziemną. Po prawej Marian Janek, pracownik Twardowskiego.


Brak żywności osłabiał pracowników. Wspólna akcja delegatów i właściciela doprowadziła
do zawarcia umowy z „Rygawarem”, na podstawie której z „Rygawaru” sprowadzano
dla nas gorące zupy. „Rygawar” to dawna fabryka wyrobów gumowych na ulicy Gocławskiej.
Miała dużą kuchnię z możliwością przyrządzania posiłków nie tylko dla swojej załogi,
ale i dla innych. Chude, co prawda, były te zupy, ale gorące i trochę pomagały.

Trzeba uczciwie stwierdzić, że Twardowscy robili, co mogli, aby coś dla załogi zdobyć.
Wykorzystywali każdą okazję, aby sprowadzić nam trochę ziemniaków i innych warzyw.

Czy w naszej fabryce były jakieś zorganizowane formy walki z okupantem?

Zależy jak to rozumieć. Zorganizowanych form raczej nie było. Od większości już
starszych pracowników niewiele można było wymagać. Załoga zrobiła co do niej należało,
aby wiele rzeczy ukryć przed okupantem, szczególnie części z brązu. Zakopano około
czterdziestu sztuk różnych wirników oraz kilkadziesiąt sztuk korpusików do pompek
hydraulicznych. Wyjmowano też części z niektórych obrabiarek. Na przykład duże
panewki z brązu z wytaczarki do cylindrów, aby były niekompletne. Gdy były potrzebne,
ponownie je zakładano. Ponieważ załoga była niewielka, zgrana i dobrze znająca się, więc mieliśmy dobre warunki do kolportażu wielu biuletynów i pisemek ruchu oporu. Ich stałym dostawcą był ślusarz Henryk Burchard. Od niego wielokrotnie odbierałem nawet po kilkanaście sztuk i wysyłałem na tereny wschodnie.

Wiedzieliśmy, że do organizacji podziemnej należał Aleksander Karczewski. Brał też
udział w Powstaniu Warszawskim. Z całym uznaniem odnosiliśmy się też do Józefa Krasnodębskiego, który przynosił nam wiadomości z własnego nasłuchu radiowego.

Fabryka nasza, jako obiekt niewielki, nie była prawdopodobnie na liście zakładów Grochowskich, które uciekający hitlerowcy mieli wysadzić, ale przecież mogli to zrobić i bez listy. To, że nie zrobili, należy zawdzięczać panu Twardowskiemu, który zdołał trafić do niemieckich oficerów, a przy pomocy kosztowności rodzinnych — także i do ich kieszeni.


Druga przerwa zakładowa — prawie dwumiesięczna — zaistniała przy końcu wojny,
w czasie Powstania Warszawskiego. Nie było wtedy mowy, aby przedostać się do zakładu
z powodu łapanek i ostrzeliwania.

Powstanie Warszawskie zastało mnie we wsi Rajszew za Jabłonną, gdzie całe lato była
moja żona z dziećmi. Będąc tam, widziałem codziennie idące kolumny ludzi ewakuowanych
z Pragi i Grochowa do obozu w Zakroczymiu i dalej. W takiej kolumnie szedł też nasz inż.
Szczepan Łazarkiewicz. Szedł też nasz znakomity tokarz i szlifierz Wacław Szymański,
którego pędzili aż do Stutthofu. Tam Niemcy zamordowali go głodem.

Na przełomie września i października żandarmi zabrali mnie z domu w Rajszewie do
frontowego obozu roboczego w Legionowie. Obóz — około tysiąca ludzi — pracował pod
obstrzałem. Po dwóch tygodniach udało mi się uciec i wrócić do rodziny w Rajszewie. Stąd zostałem przymusowo wysiedlony do wsi Konary w powiecie sochaczewskim. Przebywałem tam aż do wyzwolenia.

Zakład pracować nie mógł nawet po wyzwoleniu Pragi 14 września 1944 roku. Ostrzał Pragi
zza Wisły i brak prądu uniemożliwiał prowadzenie jakiejkolwiek wydajniejszej pracy.

Prądu brakowało, bo przerwano połączenie z elektrownią, która była po drugiej stronie
frontu. Dopiero około połowy listopada zakład zaczął otrzymywać prąd na trzy-cztery godziny
i nie każdego dnia z elektrowni lokalnej w „Rygawarze”. Oczywiście, i nad „Rygawarem” wisiała groźba rozbicia ciężkim pociskiem.

Dużą stratę poniósł zakład w czasie wysadzania przez hitlerowców Polskich Zakładów
Optycznych. Przywaliło wtedy nasze biuro konstrukcyjne, niszcząc wiele starych i nowych
dokumentacji.

Aby w tych warunkach wykonać jakiś pilny detal dla jakiejkolwiek instytucji użyteczności
publicznej, trzeba było często kręcić maszyną ręcznie — kołem przekładniowym. Wymagało
to wielkiego samozaparcia kilkuosobowej wtedy załogi. Trzeba podkreślić wielkie zasługi
tych jednostek, które i pracowały, i ratowały mienie przed zniszczeniem i rozkradaniem:
Wojciecha Kowalskiego, Ignacego Złotkowskiego, Władysława Małeckiego, Mariana
Janka, Leona Komosińskiego, Józefa Krasnodębskiego, mistrza Wincentego Piotrowskiego,
stróża nocnego Jana Drzazgę oraz tych, którzy stopniowo przybywali.


Tuż po wyzwoleniu Pragi, jeszcze we wrześniu, zgłosiły się do fabryki ówczesne władze
polskie oraz komendantura wojsk radzieckich, aby możliwie szybko wykonać naprawy pomp
i całej instalacji wodnej w siedzibie władz. Chodziło tu o gmachy dyrekcji Polskich Kolei
Państwowych. Próbowano coś zrobić, chociaż jeszcze bez prądu.

Prawie dwa miesiące trwały niezbędne roboty zabezpieczające przed zimnem i deszczem
oraz usuwanie różnego typu uszkodzeń utrudniających pracę.

Wróciliśmy do Warszawy zaraz po wyzwoleniu nas — 20 stycznia 1945. Tego samego
dnia odwiedziłem fabrykę. Zastałem już kilku starych znajomych. Było ciężko, gdyż Niemcy
wywieźli najlepsze maszyny. Między innymi siedem obrabiarek, w tym cztery „Beryngery”,
szlifierkę „Fortunę”, dużą wiertarkę, szlifierkę do noży. Zabrali też najlepsze narzędzia pomiarowe: suwmiarki i mikromierze oraz rozwiertaki, noże, gwintowniki, narzynki.

Tego samego dnia zacząłem pracować. Byłem drugim — pierwszy był Małecki — tokarzem,
który wrócił. Byłem bardzo potrzebny.

Historia z roku 1939 powtórzyła się. Prąd mieliśmy krótko — trzy, a czasem cztery godziny
z „Rygawaru”. W styczniu kręciłem jeszcze ręcznie.

Najpilniejszymi pracami było wykonanie części dla Elektrowni Warszawskiej i wodociągów.

Elektrownia z Powiśla upominała się o części. Elektrownia była spalona, ale pompy
ocalały w gruzach. Potrzebne były wirniki, panewki, tuleje itd. Jak to dobrze się stało, że
takie właśnie wirniki do pomp S19SP, SI9SPA i innych im najpotrzebniejszych posiadaliśmy
i ukryliśmy jeszcze w 1939 roku. Wyjmowaliśmy i obrabialiśmy, także kręcąc ręcznie, aby
możliwie szybko dać elektrowni te wirniki. Wojna jeszcze trwała, ale Warszawa już
była wolna. Pracowaliśmy dla siebie, nie dla wroga.

Zamówienia sypały się masowo, a odlewnie zaczynały zaledwie ruszać. Odlewnia żeliwa
miała warunki trudne. Była zrujnowana i częściowo spalona, ale ofiarna załoga spieszyła się,
aby dać pierwszy odlew. Nastąpiło to w marcu.

Zaczęła wracać pozostała przy życiu część załogi. Straty ludzkie były bardzo dotkliwe.
Zginęło wielu cennych pracowników: Wacław Szymański, Zygmunt Ryziński, Maksymilian
Gross. O wielu nie wiadomo do dziś, co się z nimi stało.


8 maja 1945 roku. Koniec wojny. Polska wolna — przemiany społeczne coraz głębsze.

Od samego wyzwolenia zaczęło się moje życie związkowe i społeczne.

Zakład był jeszcze w rękach prywatnych, a w naszej załodze już zaczynało kiełkować
życie organizacyjne. W pierwszej fazie powstał Komitet Fabryczny, na czele którego stanął
Feliks Jaśkiewicz, znakomity mistrz modelarski. W jego skład weszli: Henryk Mondszajn
(Monarski), Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski. Dzięki silnemu
oddziaływaniu Komitetu na załogę praca dawała dobre wyniki, zwiększano produkcję
tak potrzebnych pomp.

Gdy organizacja Związku Zawodowego Metalowców wznowiła działanie, na miejsce
likwidowanych komitetów fabrycznych wybierano rady zakładowe. W naszej fabryce w 1946
roku powstała Rada Zakładowa pod przewodnictwem towarzysza Feliksa Jaśkiewicza. Do
pierwszej Rady Zakładowej wybrano w większości byłych członków Komitetu Fabrycznego.
W Radzie, poza Feliksem Jaśkiewiczem, znaleźli się: Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski i ja. Później przewodniczącym Rady Zakładowej został Aleksander Karczewski.

Funkcje pierwszej Rady Zakładowej były bardzo duże, bo i potrzeby załogi zakładu były
duże. Rada rozdzielała paczki z UNRRA, obuwie i odzież dla załogi, pomagała w staraniach o przydziały surowców. Do związku zapisała się prawie cała załoga.
Kilka razy braliśmy udział w robotach społecznych ziemnych na terenie organizowanego
Ogrodu Zoologicznego.

Zorganizowano Podstawową Organizację Partyjną. Jej pierwszym sekretarzem został
Henryk Banasiak (przyszedł z jakiegoś majątku).

W pierwszych latach po wojnie nasza fabryka wybitnie przyczyniła się do uruchomienia
około siedemdziesięciu zdewastowanych przez hitlerowców cukrowni, wykonując dla nich potrzebne części zamienne. Robiliśmy w tym czasie sporo remontów i pomp cukrowniczych.


Można przyjąć, że w latach 1946-1947 nasz zakład i dwie odlewnie, które zaopatrywały
nas w odlewy, były w pełni zdolne do pracy. W tych latach wykonaliśmy pompy dla
kopalni węgla w Maczkach oraz liczne pompy dla wodociągów na Śląsku.

Produkcja pomp w latach 1948-1949 wynosiła 350 sztuk i około dziesięciu ton części
zamiennych rocznie. Asortyment był bardzo szeroki, ale jednostkowy. A trzeba pamiętać,
że park maszynowy w wyniku niemieckiego rabunku został bardzo uszczuplony. Zostały
tylko dwa „Beryngery”, brak było szlifierki „Fortuna”, dużej wiertarki i wielu narzędzi.

W jakiś szczęśliwy sposób zaraz po wojnie udało się zakładowi zdobyć nowy duży stół
traserski. Była to rzecz nieoceniona w porównaniu z małym stołem, który przestawiono na montaż, bo tam był bardzo potrzebny.

Do upaństwowienia stan obrabiarek nie uległ zmianie. Zmiany, i to dość szybko, następowały
po upaństwowieniu.


Inżynier Twardowski na pewno liczył na to, że będzie gospodarował jeszcze szereg lat, ale
odgłosy z innych źródeł dochodzące do załogi mówiły, że niedługo nastąpi upaństwowienie,
bo gospodarka krajowa potrzebowała pomp nowych konstrukcji dla wielu zakładów. Biuro
konstrukcyjne intensywnie pracowało nad nowymi typami, ale weszły one do produkcji dopiero w pierwszych latach po upaństwowieniu.

Zbliżając się do upaństwowienia, obchodziliśmy w roku 1948 czwarty jubileusz zakładu,
czyli czterdziestolecie.

Skromnie ten obchód wyglądał. Były tylko życzenia i nawet nie było wiadomo, czego
i komu życzyć. Między sobą omawialiśmy temat najbliższych lat.


Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski, dwaj przedwojenni pracownicy Twardowskiego

Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski, dwaj przedwojenni pracownicy Twardowskiego.


 

„Przez dziesięciolecia: Trzecie dziesięciolecie” – Józef Raczko


Trzecie dziesięciolecie


Wydawało nam się, że weszliśmy na spokojne, normalne tory. Ale znów nadchodziły dla
wszystkich ciężkie czasy kryzysu światowego 1929-1933. W Polsce, powiązanej mocno z kapitałem zagranicznym, jakiekolwiek drgania w koniunkturze światowej bardzo szybko odbijały się ujemnie. Przerywano coraz więcej inwestycji. Nasza fabryka otrzymywała coraz
mniej zamówień, a robienie na magazyn byłoby trochę niebezpieczne.

Już przy rozpoczynającym się kryzysie udało mi się za zgodą dyrekcji wyskoczyć na
krótkie parotygodniowe praktyki do dwóch zakładów. Pierwszą odbyłem w narzędziowni
Zakładów Przemysłowo-Handlowych Władysława Paschalskiego przy ulicy Żytniej. Drugą — w Fabryce Broni w Radomiu.


 

Turbina parowa stosowana do napędu wirowych pomp zasilających skonstruowana i produkowana w Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego

Turbina parowa stosowana do napędu wirowych pomp zasilających skonstruowana i produkowana w Zakładach Mechanicznych inż. Stefana Twardowskiego.


Paschalski był dobrym znajomym inżyniera Twardowskiego, a moim dobrym znajomym
był dyrektor naczelny Fabryki Broni w Radomiu — inż. Tadeusz Graff. Był w Warszawie dyrektorem Państwowej Wytwórni Aparatów Telegraficznych i Telefonicznych (popularna Dzwonkowa na Grochowskiej). Na dodatek w narzędziowni majstrem był też mój znajomy. Toteż w Radomiu z niczym nie miałem kłopotu. Na mieszkanie dostałem ładny pokoik w hotelu dla przyjezdnych, co pozwalało mi na korzystanie z lektury.
Praktyka miała na celu pogłębienie wiedzy o pracy na tokarce i poznanie nowszych metod organizacji pracy, co bardzo mi się później przydało. Głównym celem było przygotowanie mnie na rezerwowego, na wypadek przerwania pracy przez chorującego na cukrzycę majstra Wincentego Piotrowskiego.

Zakłady Paschalskiego nie były ciekawe. Organizacyjnie stały na niskim poziomie. Natomiast dużo można było zyskać w Radomiu. Dyrektor Graff miał duże zdolności organizacyjne i praktyczne. Przed wojną i przed rewolucją, a także podczas rewolucji był dyrektorem w fabryce parowozów w Kamienskoje (Dnieprodzierżyńsku) na Ukrainie.

Nowy zakład w Radomiu przyciągał dobrych fachowców i dawał dobre warunki. Miałem
dużo możliwości głębiej wniknąć w dziedziny, które mnie interesowały, co później było
mi potrzebne i co podwyższało moje kwalifikacje.Ale światowy kryzys nas nie ominął. Zbliżał
się milowymi krokami. Już go czuliśmy. Już było słychać, że tu i ówdzie jakiś zakład
skraca albo przerywa robotę. Już wiele zakładów przechodziło na trzy- albo czterodniowy
tydzień pracy. Czuliśmy, że to samo czeka i nasz zakład.

Twardowski bronił się. Zdecydował, że jeżeli będzie to niezbędne, ograniczy dni pracy,
ale zrobi wszystko, aby nie zmniejszać przez wiele lat dobieranej załogi.
Nie było zamówień. Robiliśmy po trzy dni w tygodniu, chociaż Twardowski przyjmował wszystko, co się dało — także nie z naszej specjalności.
Było źle i nasze kieszenie wiały pustką. Jednak nikt sam nie odchodził, bo i gdzie miał pójść?

Inżynier Twardowski także nie chciał się pozbywać rutynowanych wieloletnich pracowników,
z którymi nie miał kłopotów. Robił, co mógł, aby fabryka przetrwała. Dobrze sprawę
przemyślał i zdecydował, iż aby złagodzić skutki kryzysu i wykorzystać czas na wzmocnienie
parku maszynowego, zmontujemy pięć „Beryngerów”. Były jak na tamte lata nowoczesne,
wygodne i bardzo odpowiednie dla naszego profilu produkcji. Montaż obrabiarek
zaabsorbował całą załogę.

Twardowski wykorzystał kryzys i miał tokarki. Budowa tych tokarek ulżyła załodze
skutki kryzysu. Załoga miała dzięki nowym tokarkom lepsze warunki pracy. Pierwsze tokarki wyszły z montażu w 1931 roku, pozostałe — do 1934. Zacząłem pracować na trzeciej sztuce „Berygnera” w pierwszych dniach 1935 roku.

Twardowski planował montaż dalszych pięciu sztuk „Beryngerów”. Pięć kompletów
części — łoża, głowice i suporty — zezłomowano po upaństwowieniu.

Do nowych tokarek potrzebne były nowe narzędzia i przybory. Kupowano je lub robiono
we własnym zakresie.

Te same kryzysowe lata wykorzystano też na zorganizowanie pierwowzoru narzędziowni.
Takiej, jaka powinna być, a nie tylko wypożyczalni narzędzi. Pracował w niej wybitnie
i wszechstronnie uzdolniony ślusarz Edward Czerwiński, mając do pomocy Aleksandra
Karczewskiego.

Czerwiński zaczął pracę w 1920 roku. Był członkiem PPS-Lewicy, zesłańcem syberyjskim.
Znakomity ślusarz, jak się dawniej mówiło, wszelkiego autoramentu. Narzędziowy,
maszynowy i artystyczny. Dziełem jego rąk jest główka na pierwszym sztandarze partyjnym.
Miły w stosunkach koleżeńskich i uczynny dla innych.

Prawie cztery lata pracowaliśmy po 3-4 dni w tygodniu. Tylko na święta mieliśmy dodatki
świąteczne. Ciężko było, ale wytrzymaliśmy w stanie nieuszczuplonym.

Kryzys światowy do roku 1933 odczuwaliśmy bardzo dotkliwie. Po tak wielkiej ofierze
cierpień, jaką zmuszeni byli złożyć robotnicy na ołtarzu kapitalizmu, w każdego wstępowała
otucha i wiara, że może w niezbyt długim czasie uda się nadrobić straty kryzysem spowodowane.

Życie gospodarcze ożywiło się i zamówienia zaczęły napływać. Nasze zarobki powoli
szły do góry. Najlepsi tokarze zarabiali w latach 1936-1938 po 2,60-2,70 zł na godzinę.
Ja, jako młodszy jeszcze, zarabiałem 2,50 zł na godzinę.

I tu ciekawostka. Dobry tokarz, mający już powyżej 60 lat Teofil Fernik — pracujący
na maszynie większej, ale pracujący wolniej — zarabiał najwyżej 2,70 zł, a młody, ale bezsprzecznie prędszy, zarabiał tylko parę groszy mniej. Taka to była wtedy ocena długoletniej pracy. Nikt o to nie miał żalu. System dniówkowy obowiązywał aż do
upaństwowienia w 1950 roku.

W latach 1937-1938 zakład zaczął produkcję turbin parowych typu „Curtis” do napędu
pomp zasilających dla cukrowni. W tym kierunku specjalizował się młody wówczas inżynier
Wacław Twardowski. Roboty wchodziły coraz poważniejsze, a zakład wciąż nie mógł się zdobyć na opracowanie i wprowadzenie technologicznego systemu na obróbkę i montaż. Nie było żadnej dokumentacji. Rysunek konstrukcyjny stanowił pełną podstawę wykonawczą. Wykonanie opierało się na wysokich kwalifikacjach i odpowiedzialności moralnej załogi.

W miarę wzrostu produkcji rosły wymagania zarówno co do wielkości, jak i jakości
odlewów. Szczególnie żeliwnych korpusów i kierownic oraz wirników z brązu. Jeśli
chodzi o żeliwo, to zakład nasz od początku swego istnienia zaopatrywał się w odlewy
w przeważającej ilości w odlewni Ambrożewicza na ulicy Kolejowej. Odlewy te zawsze
były najlepszej jakości i w żądanym terminie dostarczane.

Zakład Władysława Ambrożewicza przy Kolejowej powstał w roku 1904. W roku 1910
został rozbudowany, a już po pierwszej wojnie produkowano tu miesięcznie od osiemdziesięciu do stu ton odlewów. Wydajność, jak widać, była mniejsza niż obecnie, ale była to produkcja drobniejsza i dlatego na te sto ton trzeba było 52 formierzy i 30 rdzeniarzy.
Samych praktykantów było 30, sił pomocniczych także 30.


Odlewnia Władysława Ambrożewicza przy ulicy Kolejowej była głównym dostawcą odlewów żeliwnych dla fabryki Twardowskiego.


Formierze razem z pomocnikami zalewali formy i razem je wybijali. Środkami transportu
były wyłącznie ręce ludzkie i taczki. Złom tłuczono ręcznie młotem. Później zainstalowano
podnoszoną „babę” — kafar. Ciężkie warunki pracy wytrzymywali tylko najsilniejsi. Warunki
socjalne były żadne: szatnia na gwoździu i mycie w kuble. Dobre zarobki osiągała nieliczna
grupa najlepiej wykwalifikowanych i najsilniejszych robotników. Pozostali — szczególnie
terminatorzy — wykorzystywani byli, jak się dało. Niektórzy z ówczesnych terminatorów do
niedawna jeszcze pracowali. Dziś są już emerytami. Na przykład Stanisław Jakubczyk czy
Marian Cieślak, którzy o tym opowiadają.


Formierz Marian Cieślak pracował w odlewni przy Kolejowej od 1958 do 1971 roku.


W okresie okupacji hitlerowskiej załoga odlewni — aby żyć — masowo produkowała artykuły dla ludności: piecyki, młynki, tarcze i inne przedmioty, zużywając na to cenne dla Niemców surowce. W roku 1940 odlewnia przeszła pod komisaryczny zarząd niemiecki i jako filia została włączona do zakładów Lilpopa. W roku 1944 zakład został zdewastowany i częściowo spalony. Po wyzwoleniu załoga zaczęła go oczyszczać i odbudowywać.

W roku1949 odlewnię upaństwowiono, a w 1955 stała się ona częścią składową Warszawskiej Fabryki Pomp. Od tego czasu rozpoczyna się okres stałej modernizacji odlewni i poprawy warunków pracy. Dużo zrobiono, ale jeszcze więcej do zrobienia pozostało, bo stare to i ciasne. Drogą usilnych starań i nakładów zdołano osiągnąć do dwóch tysięcy ton odlewów, a wymagania są jeszcze większe. Ale trzeba przyznać, że załoga jest twarda i ambitna.

Odlewy z brązu dostarczała zakładowi mała odlewnia na Pradze pod firmą Józef Dyjasiński.
Początek jej datuje się od roku 1920, kiedy to czterech odlewników zorganizowało
spółkę, zakładając małą odlewnię metali kolorowych w suterenie przy ulicy Nieporęckiej 4.
Produkcja była drobna: okucia, armatury, zameczki, ozdóbki itp. Byłem tam wiele razy albo
z zamówieniami, albo po odbiór. Warunki były bardzo uciążliwe — dom mieszkalny, protesty
mieszkańców.


Takie wirniki z łopatkami o krzywiźnie przestrzennej dostarczała fabryce Twardowskiego odlewnia Józefa Dyjasińskiego przy Mińskiej 38/40/

Takie wirniki z łopatkami o krzywiźnie przestrzennej dostarczała fabryce Twardowskiego odlewnia Józefa Dyjasińskiego przy Mińskiej 38/40.


Chwilowe przeniesienie odlewni na ulicę Sprzeczną 8 nie poprawiło sytuacji produkcyjnej.
Podjęto decyzję budowy nowej odlewni przy ul. Mińskiej 38/40. Warunki, aczkolwiek
nadal prymitywne, pozwalały już na rozszerzenie produkcji i zwiększenie wagi odlewów,
a o to też chodziło. W roku 1924 odlewnia rozpoczęła produkcję dla PZO, Twardowskiego,
„Peruna”, Składnicy Straży Pożarnych i innych odbiorców. Waga odlewów podniosła
się z dwustu gramów do przeszło trzydziestu kilogramów. Do najbardziej skomplikowanych
i trudnych należały wirniki dla Twardowskiego, szczególnie te z podwójnym skrętem łopatek
— później lano je dla WFP.

Około roku 1930 Józef Dyjasiński objął samodzielne kierownictwo odlewni, spłacając
wspólników. Wyposażenie było jeszcze skromne. Dwa piece dołowe wciąż nie mogły
zaspokoić potrzeb. Ogólny stan załogi odlewni w tym okresie wynosił szesnaście osób, w tym
czterech formierzy, trzech rdzeniarzy i trzech praktykantów.


Henryk Pierzchała przeszedł na emeryturę w 1973 roku po 44 latach pracy w odlewni.


W 1935 roku — jak opowiadają żyjący jeszcze Alfred Kuzka, pracujący od 1927 roku,
i Henryk Pierzchała, pracujący od 1929 roku — dobudowano dwa nowe piece tyglowe i zainstalowano piaskownicę. Procesy topienia brązu i zalewania form były bardzo uciążliwe i wymagały wielkiej rutyny. Takim rutyniarzem był znakomity fachowiec pan Antoni Rakowski. Pracował wiele lat jeszcze przed wojną i ładnych kilka lat po wojnie.


Alfred Kuzka rozpoczynał pracę w odlewni Dyjasińskiego w 1927 roku, przeszedł na emeryturę w 1970 roku.


Po 1935 roku stan załogi odlewni na Mińskiej zwiększył się do 21 osób. W okresie drugiej wojny odlewnia oddawała wielkie usługi ludności, produkując masowo odlewy młynków do zboża i detale do remontowanych maszyn młyńskich i innych.

W 1951 roku odlewnię przejęły Stołeczne Odlewnie Metali Nieżelaznych przy ulicy Grzybowskiej 25. W 1955 roku odlewnia została przejęta przez Warszawską Fabrykę Pomp. Nastąpiły, co prawda, pewne  usprawnienia, ale szczupłość terenu nie pozwalała na rozbudowę  w takim zakresie, jaki dla WFP był niezbędny.

Nie było także właściwych warunków dla załogi. Odlewnię z Mińskiej przeniesiono do odlewni żeliwa na Kolejową, gdzie zajęła pomieszczenie po modelarni.

Poza tymi odlewniami Twardowski współpracował także w niewielkim stopniu z odlewnią
braci Jarkowskich. Ze względu na inny profil produkcyjny jej odlewy nie miały tych
walorów, co odlewy Ambrożewicza.

Po trudnym okresie modernizacji zakład otworzył sobie piękną prostą drogę do dalszego
rozwoju. Cukrownie, które w latach 1928-1938 w swej większości pracowały na trakcji
elektrycznej, masowo domagały się ulepszonych typów pomp do buraków. Krochmalnie
domagały się pomp do kartofli.

Na pompy czekały urządzenia komunalne: filtry w Warszawie, wodociągi we Lwowie, Wilnie, Katowicach, Maczkach, kanalizacja w Warszawie, melioracje na Pomorzu, elektrownie: Ostrołęka, Adamów i wiele innych. Masowo wychodziły od nas pompy głębinowe, pompy śmigłowe typu PR, pompy dzielone typu BD-30 i inne.


 

Pompy z fabryki Twardowskiego zainstalowane w wodociągach miejskich we Lwowie.


Niezależnie od naszych prac pompowych obdarowani zostaliśmy robotami na   potrzeby armii. Ładna to była robota, ciekawa i precyzyjna: pompki hydrauliczne do nabijania pod wysokim ciśnieniem komór oliwnych, amortyzacyjnych w armatach. Zadanie — wzmocnienie hamowania lufy przy wystrzale — zostało wykonane dobrze i wojsko nie miało zastrzeżeń. Obrabiałem korpusiki tych pomp i dużo przy nich pracowałem. Nie wiem, jak duże było to zamówienie, ale przez moje ręce przewinęło się około dwustu sztuk.


Przekrój pompy głębinowej skonstruowanej i wyprodukowanej w fabryce Twardowskiego

Przekrój pompy głębinowej skonstruowanej i wyprodukowanej w fabryce Twardowskiego.


Zaczynając tę robotę, składaliśmy przyrzeczenie zachowania tajemnicy państwowej. Z przyjemnością robiliśmy pompki, ale był to dla nas sygnał, że zbliża się wojna. Wszyscy to czuliśmy. Nie zdążyliśmy wykonać całego wojskowego zamówienia, część detali pozostała i została schowana. Jeszcze w okresie przedwojennym w całej pełni zajaśniała gwiazda konstruktorska Szczepana Łazarkiewicza. Wciąż w pompach szukał czegoś nowego. Jego praca i wartość przerastała miarę zakładu. Był znany i lubiany. Ale zakład to nie tylko Łazarkiewicz. Załoga składała się z wysokiej klasy fachowców: tokarzy, ślusarzy i monterów.

Aktualne stało się hasło: dobry zespół daje dobrą robotę. Fabryka produkowała pompy dobre, toteż popyt na nie był coraz większy. Pod koniec trzeciego dziesięciolecia — w dobrych latach 1935-1938 — stan liczebny załogi zwiększył się do 72 osób. W tym ostatnim okresie przed drugą wojną przekrój polityczny i społeczny załogi był bardzo szeroki. Można było znaleźć tu prawie wszystkich. Byli marksiści, ideowi wyznawcy tego światopoglądu, członkowie Komunistycznej Partii Polski. Wśród nich byli: Edward Czerwiński — zesłaniec syberyjski za 1905 rok, Zygmunt Raimers — też zesłaniec syberyjski, Franciszek Ziarkowski — wychowanek Powiśla, Bonifacy Stolarkiewicz — wychowanek ulicy Brzeskiej.

Mieliśmy większą grupę Polskiej Partii Socjalistycznej- Lewicy, a w niej takich pracowników, jak: Stefan Święcki, Zygmunt Ryziński, Henryk Mondszajn, Henryk Stanisławski, Feliks Jaśkiewicz i inni.


Szczepan Łazarkiewicz – genialny konstruktor i tytan pracy.


Trzeba jednak przyznać, że chociaż było to po przewrocie majowym, to sympatyków sanacji była znikoma ilość, a na warsztacie wcale. W całej załodze nie było ani jednego członka bądź sympatyka sanacyjnej PPS Jaworowskiego.

Nie było też sytuacji antagonistycznych w sprawach politycznych. Nie mieliśmy nigdy sprzeciwu odnośnie świętowania 1 Maja. Właściciel rozumiał, że jest to nasz robotniczy obowiązek. Do wyzwolenia w zakładzie nie było żadnego życia organizacyjnego jawnego bądź niejawnego. Ale skład załogi, choć niezupełnie politycznie jednolity, w swej większości był jednak lewicowy, a nawet skrajnie lewicowy. Trzon załogi stanowiła grupa wypróbowanych bojowników o cele klasy robotniczej: Józef Raczko, Edward Czerwiński, Zygmunt Raimers, Zygmunt Ryziński, Henryk Stanisławski, Feliks Jaśkiewicz, Bonifacy Stolarkiewicz, Wojciech Zalewski, Franciszek Ziarkowski, Henryk Mondszajn. To była reprezentacja załogi, która — gdy zachodziła potrzeba — przedstawiała stanowisko tejże załogi. W takim środowisku urabiały się poglądy Józefa Krasnodębskiego i moje.


Tokarz Franciszek Ziarkowski – jeden z pierwszych pracowników przyjętych przez Twardowskiego do fabryki przy Grochowskiej.


Ludzi, którzy mogli służyć młodym pracownikom dobrym przykładem, było wielu, bo załoga była dobierana. Jeżeli młody chciał nad sobą popracować, to na pewno wyrósł na życzliwego, uczynnego, umiejącego współżyć w gromadzie, rozwijającego w sobie walory godności osobistej i kultury ogólnej i zawodowej. Atmosfera i współżycie międzyludzkie były dobre.

I tak doczekaliśmy trzeciego jubileuszu zakładu.

Rok 1938. Trzydzieści lat zakładu w ogóle, a dwadzieścia — na Grochowskiej. Znów lekko
zakrapiana uroczystość jubileuszowa i znów fotografia, która także zachowała się.

Ogólnie należy przyznać, że stosunki między właścicielem a załogą od początku układały się poprawnie. Przypadki nacisku załogi kończyły się zawsze obustronnym porozumieniem. Najczęściej dotyczyło to płac w okresach załamań gospodarczych i kryzysów finansowych, na przykład kryzysu 1929–1933. W biurze pracowało dziewiętnaście osób.

Podstawowymi działami produkcyjnymi były: obróbka mechaniczna, montaż oraz modelarnia. Park maszynowy zorganizowany przed wojną przetrwał okupację, a straty nastąpiły w 1944 roku.

W latach 30. Zakłady Mechaniczne inż. Stefana Twardowskiego rozpoczęły produkcję pomp śmigłowych typu PR

W latach 30. Zakłady Mechaniczne inż. Stefana Twardowskiego rozpoczęły produkcję pomp śmigłowych typu PR.

„Przez dziesięciolecia: Drugie dziesięciolecie 1918-1928” – Józef Raczko


„Drugie dziesięciolecie 1918-1928”


Inżynier Twardowski, widząc duże możliwości rozwojowe, zdecydował się na budowę obszerniejszych pomieszczeń przy ulicy Grochowskiej nr 37/39 (312/314).

Roboty — mimo że był to okres wojenny — szły szybko.

Od 1918 roku — po pierwszym jubileuszu, który nie był obchodzony — zaczął się nowy
etap rozwoju zakładu: dziesięciolecie modernizacji.

Zakład przeniesiono na Grochowską —tam przeszła też spora część niewielkiej załogi. W tym grupa znakomitych fachowców — wśród nich cechowo wyzwoleni. Przeszli między innymi: Józef Zienkiewicz — pierwszy majster na Grochowie, Wincenty Piotrowski, Jan Piotrowski, Henryk Mondszajn (Monarski), Zygmunt Ryziński, Józef Bielawski — tokarz, Zygfryd
Bojanowski — urzędnik rachuby, Kazimierz Kosiniewicz — urzędnik techniczny. Na Grochowską przeszedł Aleksander Szymanowski — ślusarz zamieszkały w Radzyminie. Pracowity i sumienny — pracował szereg lat na wiertarce. Do wiercenia przykładano tak wielką wagę, iż na dwóch stanowiskach wiertaczy zatrudniono ślusarzy. Wnuczek Aleksandra
Szymanowskiego — Tadeusz Mikołajewski — pracuje na wydziale montażu. Oni i pozostali, którzy przeszli na Grochowską, stanowili grupę rozruchową. Z takimi ludźmi można było pracować i produkcję rozwijać. To byli ludzie uczciwi. Prawie wszyscy — mieszkańcy Pragi.

Przypomnijmy sobie, jak wyglądał nowy zakład przeniesiony z ulicy Zygmuntowskiej.
Ci, którzy pracowali na Grochowskiej, łatwo będą się orientować.

Na środku posesji stał budynek fabryczny, ukończony na początku 1919 roku. Front budynku
w późniejszym okresie o tyle się zmienił, że przesunięta została do przodu główna brama. Chodziło o wykorzystanie kilkunastu metrów powierzchni. Cały budynek kończył się na tylnej ścianie stacji prób. Tam, gdzie była stacja prób, stała lokomobila parowa do napędu tylko jednej strony hali. Na prawo od wejścia nie stała jeszcze żadna maszyna. Frontowego budynku murowanego nie było. Stał tam dwurodzinny parterowy drewniak. Biuro mieściło
się w parterowym drewnianym budynku stojącym na tym miejscu, gdzie ostatnio było biuro
WFP. Z prawej strony posesji od frontu nie było nic. Dalej był magazyn pod gołym niebem o długości takiej samej, jaką zajmowały później pomieszczenia magazynowe. Za nim były dostawione dobudówki. Z tyłu, wzdłuż posesji od Kamionkowskiej, był ogrodzony ogródek z drzewami owocowymi. Dla pracowników był on niedostępny. Ogródek zlikwidowano już po wojnie, kiedy zaszła potrzeba dobudowania hali montażowej i przebicia przejazdu na Kamionkowską.


Obrabiarki, które przeszły na Grochowską, były szanowane w poprzednim miejscu
i świadczyły, że kulturalni fachowcy na nich pracowali. Trzy tokarki „Gerlach” były w dobrym
stanie i służyły aż do upaństwowienia.

Była rewolwerówka krótka, prawie nowa — specjalnie do wirników. Kiedy po upaństwowieniu
zaczęto wyrzucać na złom wiele detali, wyrzucono też niektóre części od rewolwerówki.
Rewolwerówka trafiła za nimi na złom. Były dwie wiertarki kolumnowe i jedna ramienna,
dwie prawie nowe niemieckie szlifierki uniwersalne do noży. Były szlifi erki zwykłe — pracowały jeszcze wiele lat.

Największą obrabiarką ze starego zakładu była — nazywając ją po polsku — krótka wytaczarka, a po niemiecku borbank. Miała tarczę na wrzecionie o średnicy półtora metra. Pracowała do upaństwowienia.


Po lewej tokarz Józef Bielawski, po prawej ślusarz Aleksander Szymanowski.


W okresie organizacji państwowości polskiej i scalania gospodarki przemysłowej po
trzech zaborach potrzeby krajowe szybko wzrastały.

Fabryka produkowała w tym czasie pompy wirowe stopniowe i jednowirnikowe małe, a co
najwyżej średnie, gdyż nie było nawet niezbędnych dużych obrabiarek.

Pompy wirowe dopiero wchodziły na arenę w szerszym zakresie. Cukrownie dopiero
po roku 1920 zaczęły przechodzić na napęd elektryczny i zakład nasz był wtedy jedynym
bodajże dostawcą tych pomp odśrodkowych, jak je wówczas nazywano.

Duże nasilenie produkcyjne pomp odśrodkowych miało miejsce w latach 1920-1921
i dalszych. Szereg typów z pewnymi zmianami pozostało do dziś jako typy N, S i W. Dwa
pierwsze to pompy wielostopniowe na większe ciśnienia.

Produkował też zakład — jako ciąg dalszy produkcji sprzed I wojny światowej — pompy
parowe „Lech”, pompy transmisyjne „Stella”, ręczne „Plus”.


Pompa S14K

Pompa S14K.


W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości zakład zobowiązany był przyjmować
także zamówienia państwowe, w tym wojskowe. Pierwszym było zamówienie na tłoki i pierścienie tłokowe do samolotów francuskich „peugeot”. Drugą masową robotą dla wojska były lewarki do podnoszenia samochodów i urządzeń samochodowych. Były to lewarki śrubowe ze śrubą o gwincie trapezowym w dwóch wielkościach.

Zakład robił też rzeczy eksperymentalne. Ówczesny konstruktor inżynier Czesław Tański zaprojektował nowy silnik samolotowy — gwiaździsty. Mając jednak widocznie trudności
z ulokowaniem produkcji, oddał go do wykonania inżynierowi Twardowskiemu. Silnik został
wykonany i odbyły się pierwsze, wstępne próby. Potem inż. Czesław Tański zabrał go do dalszych prób na innym terenie. Była to robota piękna, dokładna i odpowiedzialna. Nie wiem,
czy inżynier Tański — znakomity konstruktor i wynalazca — miał z tego silnika pociechę.


Mieczysław Stępniewski z pompami W i N.


Ministerstwo Skarbu zamówiło kilkaset ręcznych maszynek do stemplowania marek okupacyjnych, które do czasu wymiany pieniędzy w połowie roku 1924 służyły jako waluta
obiegowa w Polsce. Roboty tokarskiej było tu niewiele, ale za to było dużo roboty montażowej,
którą wykonywano na stołach ustawionych na prawie całej długości środkowej części hali.
Maszynki te po wyprodukowaniu dostarczono do polskich urzędów finansowych. Nigdy jednak używane nie były i zostały zniszczone.

Waluta papierowa „markowa” emitowana w okresie okupacji i dłużej nie była oparta na
parytecie złota, ale — jak się wtedy mówiło — na parytecie żelaznym z mostu Kierbedzia.
Podobno bilon żelazny wytwarzany był z wysadzonego mostu Kierbedzia.

Państwo stale wypuszczało nowe banknoty, gdyż już wypuszczone traciły na wartości.
27 stycznia 1923 roku wypłata moja wynosiła dwieście czterdzieści dwa tysiące marek,
a w rok później, 12 stycznia 1924 — sto sześćdziesiąt dziewięć milionów marek. 5 kwietnia
1924 otrzymałem dwieście pięćdziesiąt sześć milionów, a 2 maja — dwieście dziewięćdziesiąt cztery miliony. Ostatnią wypłatę przed wymianą otrzymałem 7 czerwca 1924 roku. Za 192 przepracowane godziny dostałem trzysta dziesięć milionów dwieście tysięcy marek.

Choć było już pięć lat po wojnie, dla świata pracy były to niezmiernie ciężkie czasy. Ludzie
upominali się o wypłaty dzienne, gdyż za pieniądze otrzymane w sobotę — w poniedziałek
można było kupić tylko pudełko zapałek.

W całym tym początkowym okresie zakładu produkowaliśmy w dużych ilościach różnego rodzaju pierścienie tłokowe, rozpoczynając od pierścieni lotniczych, a kończąc na największych typach pierścieni do silników spalinowych, tłoków parowych i wodnych. Były też próby uruchomienia małych turbinek pompą parowych do oświetlenia pociągów, ale to nie poszło — skończyło się na próbach.


Pompa W24P.


Załoga w tym czasie była jeszcze niewielka — około pięćdziesięciu osób. Była oparta, jakby
to powiedzieć, o klasycznych rzemieślników, których ambicją było zrobić robotę dobrze.
Tak, aby ten, który pobrał robotę do dalszych operacji bądź montażu, nie miał z nią żadnego
kłopotu. Kontroli wtedy jeszcze nie było. Tokarze sami czuli się kontrolerami, a młodzi byli
kontrolowani przez starszych. Istniała najdalej posunięta współpraca fachowców z majstrami.

Z chwilą wprowadzenia w lipcu 1924 roku polskiej waluty — złotego — wyraźnie ustabilizowały się warunki pracy i działanie zakładu. Dość szybko zarzucono produkcję pomp tłokowych, parowych i transmisyjnych. Cały wysiłek skierowano na rozwój pomp wirowych (jak je nazywano — odśrodkowych), na nowe opracowania zgodne z żądaniami klientów i potrzebami kraju.

Należało przede wszystkim poczynić starania o uzupełnienie i unowocześnienie parku
maszynowego, poprawę warunków pracy biura konstrukcyjnego oraz o zmianę na lepsze
warunków socjalnych: urządzenie stołówki, szatni, umywalek z ciepłą wodą.

Po przeniesieniu zakładu na Grochowską wynikła pilna potrzeba ilościowego i jakościowego powiększenia parku maszynowego. Było sześć małych tokarek, jedna nieco większa — dwumetrowa — i tokarka maleńka, kozą zwana. Tymczasem wymagane były już tokarki długie trzy- i cztero-metrowe. Wszak przewidywano produkcję pomp głębinowych z długimi wałami. Takie trzy tokarki były w częściach. Łoża głowic, suporty, śruby pociągowe, koniki zakupione parę lat wcześniej leżały w częściach po różnych kątach w magazynie i poza magazynem, żeby Niemcy ich nie zabrali. Wyprodukowano je tuż przed wojną i na jej początku. Z tych części w latach 1922-1923 złożono w fabryce tokarki.

W latach 1924-1926 zakład powoli rozrastał się, a maszyn przybywało. Zakupiono wiertarkę ramienną i strugarkę bramową „Zimmerman”, używaną wytaczarkę „Zimmerman”, wytaczarkę do cylindrów (tzw. gilz) do silników spalinowych, większą ostrzałkę do noży.

W latach 1926-1927 przyszła szlifierka do wałków i do otworów z głowicą „Fortuna”. Była
to szlifierka bardzo wygodna i dokładna, uniwersalna. Do kompletu doszła jeszcze rewolwerówka do wkrętów.

Chyba w 1927 sprowadzono średniej wielkości frezarkę zwykłą do rowków, a nieco po
niej frezarkę, którą nazwałbym uniwersalną.

Można było na niej dużo rzeczy i narzędzi robić. Cały ten zestaw maszyn kończyła niewielka
dłutownica do dłutowania wirników.

Właściciel, mając stałe dążenie do postawienia zakładu na wysoki poziom, starał się od czasu do czasu sprowadzić do niego coś nowego. W roku 1928 pojechał na Targi Lipskie i zakupił tam jedną tokarkę typu „Berynger”. Była to tokarka, jak na owe czasy, nowoczesna i bardzo wygodna w obsłudze. Dla nas, przyzwyczajonych do urządzeń o napędach transmisyjnych, było to „cacuchno” — miała własny napęd na jedno koło. Postawiono na niej znakomitego tokarza Bonifacego Stolarkiewicza.


Chaskiel Stolnicki, modelarz, który w czasie okupacji trafił do warszawskiego getta.


Zainstalowana nieco wcześniej szlifierka typu „Fortuna” okazała się dla zakładu bardzo pożyteczna. Skrętna głowica, możliwość szlifowania wałów, otworów, części w uchwycie i płaszczyzn czołowych pozwalały na dużą samodzielność. Wały do pomp już były szlifowane. Szlifowaliśmy już tarcze ślizgowe do łożysk „Michela”. Szlifierka ta służyła do września 1944 roku, kiedy zrabowali ją Niemcy. Nasz park maszynowy pozwalał na wykonanie bardzo dokładnych elementów. Stanowiska ślusarzy, które początkowo mieściły się na jednym stole przyściennym wzdłuż całej hali, w ciągu dwóch-trzech lat usuwano kawałkami. W ich miejsce instalowano warsztaty indywidualne ciężkie — odpowiednie do naszych wymagań i robót. Warsztaty zakład robił własnymi siłami przy pomocy niezmiernie pracowitego stolarza, jakim był Chaskiel Stolnicki, jedyny reprezentant starozakonnych. Zaczął pracę jeszcze u Brandla. To był dobry stolarz do wszelkich robót — potrafił i płot poprawić, i szafę zrobić, i pompy zapakować, i w ogóle wszystko. Załoga otaczała go dużą życzliwością. Zginął bądź to przy likwidacji getta warszawskiego, bądź w obozie zagłady w Treblince.

Poważnym kłopotem był brak suwnicy. Do roku 1924 był tylko zawieszony na belkowaniu sufitowym dźwig nieprzesuwany. Inżynier Twardowski zakupił odpowiednią ilość używanych i pogiętych belek (dwuteowników). Należało je prostować, ale jak? W tym czasie zaczął pracę w zakładzie ślusarz Zygmunt Raimers — socjalista, zesłany za manifestacje rewolucyjne w Warszawie na Syberię. On to otrzymał polecenie zajęcia się tą sprawą.


00080-220x300

Ślusarz Zygmunt Reimers (Rajmers) w zakładzie przy ulicy Grochowskiej wykonał i zamontował ręczną suwnicę.


Dobrał sobie do pomocy młodego i silnego po szkole technicznej — jak byśmy dziś powiedzieli — stażystę, który nazywał się Jan Bator. Palili na podwórku ognisko, grzali belki i na gorąco na płycie prostowali. Walili młotem, nie byle jakim, bo dwunastokilowym, zrobionym z kawałka wału o średnicy pewnie z dziewięćdziesiąt milimetrów. Ponieważ ślusarza tego robotnicy nazywali „Trockim”, taką samą nazwę otrzymał i młot. I długie lata tak go nazywano. Przez szereg lat na Grochowskiej młot ten służył Józefowi Krasnodębskiemu jako niezawodny środek do wbijania sprzęgieł i został przez tegoż Krasnodębskiego zabrany na Żerań. Służy dziś do tego samego celu. To także już eksponat.

Suwnicę założono na środkowej nawie. Była dwustronna, prowadzona przy pomocy łańcuchów i ręcznie podnoszona — także łańcuchami. Była bardzo potrzebna i pomocna,
bo waga detali i całych pomp stale się zwiększała. Suwnica do zdejmowania odlewów i do
załadunku wychodziła poza ścianę hali.

W urządzeniach ówczesnej fabryki należy zwrócić specjalną uwagę na nowoczesną, jak
na owe czasy, stację prób pomp. Była to chyba jedyna stacja prób pomp w kraju. Badania
przeprowadzane na niej, kontrola parametrów wykonywanych pomp umożliwiały postęp
techniczny naszych konstrukcji. Praktycznie skończyła się stosowana dotychczas metoda,
że parametry pomp zdobywano na stanowisku u klienta.

Aby można było zbudować stację prób, trzeba było usunąć lokomobilę. Po jej wyrzuceniu
napęd był otrzymywany z silników elektrycznych ustawionych po obu stronach hali.

Choć właściciel był inżynierem mechanikiem, to pasją jego były ciągłe poprawki i zmiany
w budownictwie już istniejącym, jak również dobudówki nowe z przeznaczeniem zarówno
do celów wytwórczych, jak i socjalnych.

Inżynier Twardowski rozebrał lewą jednorodzinną oficynkę i wybudował na jej miejscu dość dużą oficynę. Parter przeznaczył na biura i gabinet dyrektora, a piętro na biuro konstrukcyjne. Duże pomieszczenie na piętrze miało dużo światła i rozwiązywało sprawę zgodnie z wymaganiami konstruktorów.

Pomieszczenia górne dla konstruktorów oddano w roku 1926. Nieco wcześniej oddano część dolną. W jej lewym skrzydle, tam gdzie mieścił się dział głównego mechanika po upaństwowieniu, znajdowała się piękna sala wykładowa obwieszona na całej długości planszami, wykresami i rysunkami technicznymi wielu typów pomp w ramkach. Był też stały ekran. W sali tej wyświetlano filmy naukowe, odbywały się wykłady, a także wspólne spotkania całej załogi z dyrekcją i rodziną właściciela w rocznice powstania zakładu i w dniach przed głównymi świętami i Nowym Rokiem. Były one urządzane przed świętami celem złożenia sobie życzeń i z okazji uroczystości jubileuszowych.

Była to świetlica w kapitalistycznym wydaniu, niewykorzystywana, gdyż wtedy nie było w zakładzie żadnego życia organizacyjno-społecznego czy nawet sportowego. Trzeba jednak przyznać, że załoga była za mała, aby rozwijało się w niej życie organizacyjne. Młodzieży było zaledwie kilka osób.

Na stołówkę przeznaczono izbę mieszkalną z wnęką na kuchenkę. W tej to izbie mieszkała pani Anna Smolakowa z trojgiem dzieci. Była to wdowa pracująca w zakładzie od początku. Dwaj jej synowie byli długoletnimi pracownikami zakładu. Stefan Smolak był dobrym tokarzem. Władysław Smolak — wychowanek Twardowskiego — wyróżniał się swoją sumienną pracą zarówno przed wojną, jak i po wyzwoleniu. Był strugaczem i frezerem.
W czasie okupacji został wywieziony na roboty do Niemiec. Mieszkając naprzeciwko zakładu, zawsze — w razie potrzeby — był na posterunku „heblarza”, pomagając przy wykonaniu planu.


Anna Smolakowa, wdowca, robotnica w fabryce Stefana Żermoskiego, matka długoletniego pracownika zakładów Władysława Smolaka.


Po wyprowadzeniu się rodziny Smolaków we wnęce zainstalowano kocioł do przyrządzania
kawy na miejscu i na warsztat. Można też było sobie coś odgrzać na fajerce. Nie było
to złe, ale nie było też i dobre, bo pojedyncze drzwi otwierały się bezpośrednio na dwór
i trzeba było zasłaniać się od zimna. Poza tym ta stołówka nie mieściła wszystkich, a innego
pomieszczenia nie było. Ta stołóweczka pozostała aż do wyprowadzki zakładu.

W latach 1926-1927 nacisk załogi na potrzebę poprawy warunków socjalno-sanitarnych
został uwieńczony powodzeniem. Wtedy to w nowo wybudowanej kotłowni zainstalowano
kocioł parowy dający parę do ogrzewania wody do mycia w nowo urządzonej szatni w suterenie. Była też para do prób pomp parowych „Lech” bądź do prób pomp „Worthington” po remoncie.

Powoli przybywało ludzi. Wśród nich byli znani wieloletni pracownicy: Teofil Fernik —
tokarz, Stefan Święcki — tokarz, Wacław Szymański — tokarz, Wojciech Zalewski — dobry
i sumienny ślusarz, który służył z Ryzińskim w Harbinie, Maksymilian Gross — strugacz,
czyli jak się dawniej mówiło „heblarz”, fachowiec pierwszej wody, wszechstronny na
strugarce i frezarce, ojciec Edmunda Grossa pracującego na Żeraniu na karuzelówkach,

Aleksander Karczewski. Aleksander Karczewski przybył do naszego zakładu w 1928 roku, brał udział w Powstaniu Warszawskim, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych, a po wojnie za działalność społeczną i pracę przy odbudowie stolicy otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Był wieloletnim działaczem związkowym, przez szereg lat pełnił obowiązki przewodniczącego Rady Zakładowej.

Wymienieni pracownicy stanowili uzupełnienie znakomitego już wówczas zespołu
fachowców. Odeszli już z tego świata tacy, jak: Edward Czerwiński, Wojciech Zalewski, Józef
Bielawski, Edmund Gross, Władysław Smolak i cały szereg z tych, którzy tę mocną załogę
stanowili. Zmarł przybyły w tamtym okresie znany nam inżynier Stanisław Kijewski.

W fabryce pracowali właściciele karłowatych gospodarstw rolnych leżących z dala
od Warszawy, jak: Aleksander Szymanowski i Karol Kuch. Byli też właściciele drobnych
sklepików: Eugeniusz Kostrzewski z Wawra, Henryk Stanisławski z Czerniakowa, Henryk
Głodkiewicz z Woli. Chociaż się mówi, że żona sklep prowadzi, to praca posiadacza takiego
sklepiku jest okropnie męcząca, bo zanim on przyjdzie do zakładu rano, już się dobrze worków nanosi.

Większość załogi to byli ludzie mieszkający w bardzo trudnych warunkach, w mieszkaniach
z bardzo wysokim czynszem, w starych drewniakach bez żadnych wygód na Targówku,
Pelcowiźnie czy na Szmulowiźnie. Dla wielu z tych ludzi bardzo wielkim pragnieniem
było posiadanie chociażby najskromniejszego domku rodzinnego. Trzeba przyznać, iż paru
jednostkom — co prawda niełatwo, bo musieli sobie od ust odejmować — udało się osiągnąć
swoje marzenia po paru latach. Byli to: Wacław Szymański, Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski i Józef Krasnodębski.


Od lewej: Edward Czerwiński (ślusarz), Wojciech Zalewski (ślusarz), Maksymilian Gross (strugacz, frezer), Aleksander Karczewski (ślusarz).


Niektórzy młodsi mieli to w dalszej perspektywie, zakładając książeczki oszczędnościowe
i ciułając pieniądze. Na pewno osiągnęliby swoje cele, gdyby nie nieszczęsny dla
klasy robotniczej światowy kryzys ekonomiczny w latach 1929-1933.


Od lewej tokarze: Teofil Fernik, Stefan Święcki, Wacław Szymański.


Byli też mieszkańcy Pragi i Nowej Pragi. Majster Piotrowski mieszkał na ulicy Małej,
a były majster Zienkiewicz na ulicy Zamoyskiego.


Od lewej pracownicy: Karol Kuch, Eugeniusz Kostrzewski, Henryk Stanisławski, Stanisław Kijewski.


Inżynier Twardowski pochodził z rodziny rzemieślniczej. Ojciec jego był kowalem w warsztatach kolejowych — jak słyszałem — w Pruszkowie. Właściciel był człowiekiem postępowym. Jak sam mówił, w czasie studiów za granicą związał się z organizacjami studenckimi o światopoglądzie socjalistycznym. To przebijało z niego przez całe życie. Jego stosunek do robotników można nazwać ludzkim. Znał sytuację każdego robotnika doskonale. Służył pomocą między innymi w budowie domków rodzinnych. Wiele zawdzięczają mu tacy pracownicy, jak: Henryk Monarski (Mondszajn), Wacław Szymański, Józef Krasnodębski, Henryk Stanisławski i inni. Otrzymywali pożyczki, dodatkowe zwolnienia, pomoc warsztatową.


Pożegnanie Henryka Monarskiego (Mondszajna).


Wiele wysiłku wkładał Twardowski w rozwój myśli technicznej w całym kraju. Przez
wiele lat brał czynny udział w stowarzyszeniach technicznych i był redaktorem „Przeglądu
Technicznego”.

Inżynier Twardowski zawsze umiał w trudnych sytuacjach zająć właściwe stanowisko.
Także w warunkach masowych demonstracji, strajków, protestów. A pamiętajmy, że był to
okres dalszego rozwoju Komunistycznej Partii Polski po połączeniu się PPS-Lewicy z SDKPiL.
Wkrótce potem doszedł czynnik nowy — zamach stanu w maju 1926 roku dokonany przez
Józefa Piłsudskiego. Powstało wtedy nowe stronnictwo — Bezpartyjny Blok Współpracy
z Rządem i sanacyjna PPS Rajmunda Jaworowskiego.


Pompy do ścieków kanalizacyjnych, z silnikami o mocy 250 KM i 110 KM, eksploatowane w Oddziale Wodociągów i Kanalizacji w Bydgoszczy.


Czasy były niespokojne. Były wypadki, że i po nas przychodziły większe lub mniejsze grupy delegatów z innych zakładów. Inżynier Twardowski jak tylko mógł, bronił załogę swojego
zakładu przed rozbiciem, odruchami niezadowolenia i antagonizmami.

Dość dokładnie opisałem historię i przebieg pracy w okresie dwudziestu lat od założenia
zakładu.

Rok 1928. Obchodziliśmy pierwsze dziesięciolecie w nowym wcieleniu na Grochowskiej
i dwudziestolecie założenia firmy przez Brandla i Witoszyńskiego. Czułem się już
starym pracownikiem. Jubileusz przyniósł właścicielowi upominek od pracowników —
wykonanego z brązu „Robotnika obracającego koło zębate historii”. Spotkanie odbyło się
przy nakrytych dla całej sześćdziesięcioosobowej załogi stołach. Częścią gastronomiczną
zajmowała się restauracja „Pod Bachusem” z Marszałkowskiej. Trzeba przyznać, że przyjęcie
było piękne.

Były życzenia i zbiorowa fotografia, która ocalała i wisi na ścianie w pokoiku. To duża
fotografia z wstawionymi fotografiami indywidualnymi.

Nazwa na blankietach i na pieczęci zmieniła się. Na blankiecie napis brzmiał: Pompy
Turbinowe — Turbiny Parowe. Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski. Warszawa
ul. Grochowska 314. Adres Telegraficzny: Twardowski — Warszawa Grochowska 314.
Telefon 45-53. Stacja Kolejowa — Warszawa Wschodnia. Bank Rzemiosła i Handlu w Warszawie, R-k Nr 22-90.


Pompy zasilające, napędzane silnikami o mocy po 250KM, eksploatowane w Państwowej Fabryce Związków Azotowych w Mościcach.


Inżynier Twardowski, kiedy był już pełnoprawnym właścicielem, miał stempel krótki:
Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.

Wykonywano coraz więcej pomp o większej wydajności dla wodociągów i kanalizacji,
dla melioracji. Pierwsze większe pompy zaczęto konstruować już parę lat wcześniej. Pierwszą dla kopalni „Jowisz”. Była to pompa o poważnej wydajności — 600 metrów sześciennych na godzinę. W 1926 roku wykonano pompę o wydajności 1080 metrów sześciennych na godzinę, a w roku 1930 już o wydajności 2400 metrów sześciennych na godzinę z silnikiem o mocy 750 kilowatów.

Próbowano także i nowości turbinowych. Zaczęto robić małe turbiny parowe do stu koni mechanicznych. Jeszcze w okresie kryzysowym zaczęto produkować pompy próżniowe — sprężarki, które wcześniej były wyłącznie importowane. Ponadto zaczęto produkcję pomp dzielonych.

Sprężarka tłokowa napędzana pasem transmisyjnym

Sprężarka tłokowa napędzana pasem transmisyjnym.

„Przez dziesięciolecia: Pierwsze dziesięciolecie 1908 – 1918” – Józef Raczko


Urodziłem się 2 maja 1905 roku w Sokołowie Podlaskim. Tam też chodziłem do pierwszej klasy szkoły rosyjskiej. Bieda w małych miasteczkach, a szczególnie trudna sytuacja chałupników, zmuszała wtedy ludzi do emigracji do większych miast lub za ocean. Toteż po długich staraniach ojciec mój zdecydował się w roku 1914 przenieść całą rodzinę do Warszawy.

 



 

Został portierem w firmie pod nazwą Silberbaum i S-ka: Fabryka Tabakierek i Wyrobów
z Papier Mache przy ulicy Grochowskiej 35 (po zmianie numeracji — 316), tu gdzie
obecnie mieszczą się Polskie Zakłady Optyczne, czyli po sąsiedzku z przyszłą fabryką inżyniera Stefana Twardowskiego.

Trzy daty są wyjściowymi w moją życiową przyszłość: 2 maja 1919 roku skończyłem
czternaście lat, 14 czerwca 1919 roku skończyłem siedmioklasową szkołę powszechną,
8 lipca 1919 roku rozpocząłem praktykę w zakładzie Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński
i S-ka w Warszawie.

Tak brzmiała nazwa na firmowym blankiecie. Na pieczęci brzmiała inaczej: Towarzystwo
Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pod pieczęcią był
podpis „St. Twardowski”, ale nie było dopisku „właściciel”.

Adres zakładu: Warszawa, na Pradze, ul. Grochowska 37/39 (po zmianie numeracji
312/314). Inżynier Stefan Twardowski nie był jeszcze w pełni właścicielem, ale był już w końcowej fazie spłat udziałowców i praktycznie wszystkimi sprawami kierował. Tylko on występował jako właściciel. Wiem, że tak istotnie było, bo w okresie praktyki w latach 1919 – 1923 sam w tych sprawach chodziłem. Po przejęciu udziałów przez inżyniera Twardowskiego
blankiet i stempel miały jednakowe brzmienie. Zamiast Fabryka Maszyn Brandel, Witoszyński i S-ka było Zakłady Mechaniczne Brandel, Witoszyński i S-ka. Właściciel: inż. Stefan Twardowski.


Był to okres bezpośrednio po pierwszej pięcioletniej wojnie światowej, mniej nieco okrutnej od drugiej wojny światowej, ale nie mniej ciężkiej, szczególnie pod względem żywnościowym. Polska prowadziła jeszcze walkę z organizującym się Związkiem Radzieckim, co także miało ujemny wpływ na sytuację ogólną.

Taka sytuacja często źle oddziaływała na podejmowane decyzje życiowe — zarówno przez chłopca kończącego szkołę, jak i jego rodziców. Rodzice musieli zdecydować: czy oddać chłopca na paroletnią praktykę, aby miał zawód na długie lata, czy też wysłać go za „zdobychem” na różne roboty dorywcze i usługowe, aby syn zdobył im jak najwięcej pieniędzy, na pewno potrzebnych, ale nie dających zawodu.

Znaliśmy takich rodziców, którzy wysyłali syna za „zdobychem”. Nie było dla nich ważne,
że może wychować się na kombinatora, zostać hochsztaplerem.

Decyzja moich rodziców była słuszna — dać chłopcu zawód i szkołę zawodową. Ojciec
mówił: — Nawet gdyby przyszło raz na dzień jeść dawać, do szkoły trzeba posyłać.
W tym czasie umieścić chłopca na praktykę wcale nie było łatwo. Trzeba było mieć dobre
poparcie albo trafić na jakieś inne sprzyjające okoliczności.


Stefan Twardowski i jego pierwsza żona, Jadwiga.


Kiedy w lipcu 1919 roku umarła żona inżyniera Twardowskiego, wytworzyła się potrzeba
czasowego zwiększenia nadzoru nad domem i całością posesji. Inżynier Twardowski poprosił
o to mego ojca. Zaraz po pogrzebie, w myśl zasady kuj żelazo póki gorące, ojciec zwrócił
się o przyjęcie mnie na praktykę. Nie wiem, czy chętnie, ale zostałem przyjęty na „chłopca”.

Uczyłem się pisać technicznie, wyświetlałem rysunki na słońcu. Trochę pomagałem
w magazynie. Nosiłem listy na pocztę i bezpośrednio adresatom. Czasem musiałem posłuchać i pani domu — drugiej żony inżyniera, a siostry jego pierwszej żony.

Równe pół roku byłem „chłopcem”. Do 9 stycznia 1920 roku. Okres trzyletniej praktyki tokarskiej od strony zawodowej bardzo różnił się od dzisiejszej. Inne były warunki, organizacja pracy, warunki socjalne, stosunki międzyludzkie.

W tym okresie było nas tylko dwóch praktykantów. Drugim był przyjęty wcześniej Józef
Naumowicz, syn wdowy. Chłopiec bardzo grzeczny i koleżeński. Ale do zawodu tokarza
nie miał chęci. Praktyki nie ukończył. Poszedł do mundurowej Policji Państwowej. Dosłużył
się stopnia sierżanta. Jak pamiętam, nawet później nie było nas więcej niż czterech praktykantów na sześćdziesięciu pracowników. Właściciel niechętnie przyjmował na praktykę tokarską. Zatrudnianie praktykantów tokarskich było dla niego nieopłacalne. Praktykant musiał otrzymać tokarkę i czeladnika jako instruktora i wychowawcę, któremu właściciel musiał coś płacić, bo przecież czeladnik dawał jakiś wysiłek i poświęcał swój czas praktykantowi.

To były czasy, w których prywatne warsztaty, czy to mechaniczne, czy krawieckie, czy
jakiekolwiek inne, uczyły młodzież za pieniądze w myśl zasady: chcesz się nauczyć — płać.
Tak jak w prywatnej szkole. Jeżeli praktykant dostał tokarkę, miał smykałkę
i nie był gapowaty, to szybciej zdobywał wiadomości, dostawał częściej odpowiedzialniejszą
robotę i w ten sposób zdobywał sobie większe uznanie. Praktyka mu się skracała
i szybciej mógł liczyć na podwyżkę.

Państwowość polska dopiero się kształtowała i nie było jeszcze opieki nad młodzieżą
pracującą. Nie było jeszcze ustawodawstwa socjalnego. Na przykład do Fabryki Kamieni
i Maszyn Młyńskich, położonej przy moście Kierbedzia od strony Pragi, przyjmowali
chłopców byle tylko zbliżyli się do czternastu lat. Nie na praktykę, czyli jak mówiono
do terminu, lecz na robotników do wszelkich robót,

Pojęcie termin to był często zbywalny pretekst. U Paschalskiego na Żytniej chłopcy
w okresie pracy do szkół nie chodzili. Musieli pracować na właścicieli. Sami zarabiali grosze.
Takich fabryczek i warsztatów było wiele. Trzeba przyznać, że u Twardowskiego i sam właściciel, i majster szkołę dla ucznia traktowali jako zagadnienie pierwszej wagi.
Nalegali, aby chłopcy do szkoły zawodowej chodzili. Ale tu mogło tak być, bo majster Józef
Zienkiewicz był majstrem cechowym, człowiekiem o dużej kulturze ogólnej i zawodowej.
On to rozumiał.

Dostać się jednak do takiej szkoły było bardzo trudno. W Warszawie były zaledwie
dwie szkoły wieczorowe. Jedna z nich — Kursy Zawodowe dla Pracowników Przemysłu Metalowego — prowadzona przez cechy ślusarzy i tokarzy mieściła się przy ulicy Kopernika 28. Zakres nauczania był wszechstronny, ale oczywiście ustawiany pod kątem potrzeb w zawodach metalowych. Była też jedna godzina tygodniowo kaligrafii, każdemu bardzo potrzebnej do poprawienia pisma.

W 1919 roku zapisałem się na kursy trzyletnie. Byłem najmłodszym kursantem. Wszyscy
byli starsi ode mnie. Mieli po siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia, a nawet po
dwadzieścia parę lat. Byli to już czeladnicy, ale słabsi w rysunkach i w obliczeniach. Uczyli się chętnie, bo to im było potrzebne. Szkoła dawała wiele.

Choć do zajęć praktycznych były także potrzebne podręczniki nauki tokarstwa, to w pierwszych latach powojennych ich jeszcze nie było. Niektórzy starsi tokarze mieli podręcznik tokarski Kozłowskiego wydany w roku 1910. Jak go ktoś miał, to broń Boże, aby innemu pożyczył. Nie dał za nic. Byli i tacy, którzy gdy obliczali koła zmianowe, podręcznika na wierzchu nie trzymali. Zaglądali do niego do szafy ubraniowej albo do szuflady szafki narzędziowej. Rozglądali się przy tym na boki, żeby ich ktoś nie podejrzał i nie nauczył się. Znałem takich i widziałem, jak to robią. Uczący się praktykant nie miał żadnych ulg w pracy. Jeżeli poprosił, to na pewno ulgę otrzymał, ale było to zwolnienie grzecznościowe od majstra. Nie było zwolnień do szkoły. Dopiero po godzinach normalnej pracy, prosto z fabryki, uczeń jechał do szkoły i to jeszcze często spóźniony, bo musiał w fabryce sprzątać swoje i nie swoje. Któż miał za uczącym się wstawić, jeżeli w zakładzie nie było żadnego życia organizacyjnego?

Praca u Twardowskiego trwała od siódmej trzydzieści do szesnastej trzydzieści z jedną
godziną przerwy obiadowej. Przebywało się w fabryce dziewięć godzin, a do szkoły trzeba
było się stawić na godzinę osiemnastą.

Mieszkaliśmy jeszcze wtedy na Grochowskiej 35 (316) obok zakładu. Miałem bliziutko.
Mogłem iść na obiad i przebrać się. Ale od maja 1920 roku, gdy przenieśliśmy się na ulicę
Kawęczyńską, było już gorzej. Do domu na obiad chodzić nie mogłem, bo nie wróciłbym
na czas. Chodziłem do szkoły prosto z fabryki. Ciągle nosiłem ze sobą książki, przybory, rysunki,a później często i deski rysunkowe — tak zwane rajzbrety. Tramwajów na Grochowskiej jeszcze nie było. Trzeba było iść aż do Kijowskiej do tramwaju numer 4 (jeździł na Muranów), numer 5 (jeździł na Wolę, Trębacką, Chłodną) albo numer 22 (jeździł Królewską, Srebrną na Towarową). Jeszcze gorzej było z dojazdem do szkoły po przeniesieniu się na Kawęczyńską. Trzeba było chodzić do ulicy Targowej. A do domu z fabryki chodziłem pieszo. Nikt się wtedy nie przejmował, że chłopiec nie jadł ciepłego obiadu albo nie miał czasu na przebranie się. Wymagania w szkole były dość wysokie. Trzeba było zapomnieć o wolnej niedzieli i o letnich feriach. Urlopów początkowo także nie było. Tylko dzięki ludzkiej postawie kierownictwa można było otrzymać kilka dni zwolnienia na uzasadnioną potrzebę.

W pierwszym roku praktyki w fabryce chłopiec miał do wykonania szereg zajęć potrzebnych, ale nie zawsze mających związek z zawodem. Do niezbędnych czynności porannych należało rozpalenie ogniska na tak zwanej feldszmidzie i utrzymywanie ognia niezbędnego dla tokarzy do zaprawiania noży i dla ślusarzy do pociągania mesli, czyli przecinaków, a także do zaklepywania różnych potrzebnych przyborów lub narzędzi oraz do hartowania.

Drugą obowiązującą czynnością było zagrzewanie na ognisku w dwóch albo w trzech
wiadrach wody do mycia rąk z brudu. Do mycia na czysto służyła woda z kranów — czasami ciepła, a czasami zimna, bo lokomobila nie zawsze dawała wodę ciepłą. Szatni nie było. Były drewniane szafki i to nie dla wszystkich. Stały przy pracownikach. Reszcie zostawały gwoździe w ścianach. Myto się w wiadrach i w miskach. Warunki pracy w tym starym zakładzie nie były najlepsze.

W pierwszym roku praktykant nawet po parę razy dziennie zabierany był do bicia
młotem na kowadle przy zaprawianiu noży tokarskich. Wtedy kowala w zakładzie jeszcze
nie było. Tokarze sami sobie noże zaprawiali i sami je hartowali. Jedne w nafcie, inne w oliwie. Czeladnicy musieli mieć ogień na każde żądanie.

Były też noże i przecinaki ze stali węglowej, które hartowało się w wodzie „na kolor”.
Końcówka noża lub mesla ze stali zwykłej była grzana na dobrze czerwono. Zagrzaną stal zamaczano na krótko w wodzie. Potarta o piasek nabierała odpowiedniego koloru — najczęściej żółtego albo słomkowego. Potem nóż znowu wrzucano do wody. Tego hartowania musiał się chłopiec dość szybko nauczyć.

Stale szybkotnące, tzw. samoharty dopiero wchodziły do użytkowania i to w małej ilości.
Gdy więc tokarz zdobył nóż szybkotnący, nosił go w kieszeni, żeby ktoś sobie go nie pożyczył
i nie wykruszył. Uczniowie takimi nożami rzadko się posługiwali.

Było jeszcze coś bardzo ciekawego, a mianowicie tzw. pędnie, czyli transmisje. Napęd
był otrzymywany z lokomobili, czyli z maszyny parowej — takiej, jaką dawniej używano do
wałowania szos z tłuczonego kamienia.


Bonifacy Stolarkiewicz, najzdolniejszy tokarz w fabryce Twardowskiego.


Od czasu do czasu lokomobila domagała się, aby ją wewnątrz oczyścić, by mogła dalej pracować. Po bokach lokomobili były otwory włazowe. Wsadzano tam możliwie szczupłego praktykanta, który czyścił komorę wodną. To wcale przyjemne nie było. Ale cóż — i to do praktyki należało.

Praktykanci trzymani byli w dużym rygorze. Jeżeli coś między nimi zaszło, na przykład pobili się, nawet poza zakładem, a inżynier Twardowski o tym dowiedział się — a należy przyjąć, że zawsze się dowiedział — zaraz wzywał ich do siebie i po ojcowsku surowo ganił, a nawet karał zmianą stanowiska, obniżką płacy albo usunięciem. Wzywał także rodziców. Żądał, aby syna trzymali krócej i wstydu chłopakowi narobił.

Praktykanci między sobą żyli w zgodzie, bo się bali. Jeszcze do roku 1924 zdarzały się wypadki wymierzania kar przez samych czeladników. Widziałem właśnie taki wypadek — uderzenia chłopca Stefana S. ręką w twarz. Zakład Twardowskiego był dobrą szkołą wychowawczą. Inżynier Twardowski chciał mieć zespół ludzi wszechstronnie wykwalifikowanych, porządnych i uczciwych. Nic dziwnego, że niełatwo było się tu dostać na praktykę.

Zdarzało się, że przychodzili na naukę ludzie po wojsku i pozostawali na długie lata.
Mieliśmy i taki przykład, że pewnego dnia zakonnica przyprowadziła z zakonnego domu
wychowawczego na praktykę czternastoletniego chłopca. Był bardzo małego wzrostu. Przez
pewien czas zakonnica przyprowadzała go do zakładu, trzymając za rękę jak przedszkolaka.
Żeby mógł dosięgnąć do tokarki, dawano mu pod nogi podwyżkę — podest. Sprytny był, uczył się dobrze i szybko. Pracował w naszym zakładzie do upaństwowienia. Był znakomitym
tokarzem, życzliwym, uczynnym, bardzo grzecznym i przyjemnym człowiekiem. Takim całe życie pozostał. Miał na imię Bonifacy. Mówiliśmy do niego Bonuś albo panie Bonusiu. Życie potrafi człowieka zmienić. Bonuś posiadał chęć czytania dzieł poważnych i nic dziwnego, że osiągnął później wielką znajomość ideologii Marksa. Był uważany za wysokiej miary marksistę. Postawa jego zawsze wywierała duży wpływ na kształtowanie się postawy załogi. Był stałym naszym delegatem.

Uczeń w okresie nauki otrzymywał maszynę. Mogła to być tokarka, strugarka albo inna
— zależnie od kierunku pracy. Uczeń pracował możliwie blisko czeladnika, do którego był
przydzielony i który stale go doglądał. Uczeń w zasadzie musiał być posłuszny
każdemu. Jeżeli jednak wykonanie czyjegoś polecenia wymagało odejścia ze stanowiska,
musiał mieć zgodę mistrza.

Uczeń musiał pamiętać, aby przed fajrantem była normalna woda w zbiorowych kranach.
Jednak czasem nawet do twarzy grzano wodę na feldszmidzie.

Uczeń musiał sprzątnąć maszynę lub warsztat albo stanowisko montażowe swego
czeladnika. Wytrzeć jego tokarkę, naoliwić łoża (tak zwane wangi). Dopiero jako drugą
mógł sprzątnąć swoją maszynę.

Na początku, podobnie jak innych praktykantów tokarskich, ustawiono mnie na kozę
— małą, krótką i starą tokarenkę. Taką, którą trzeba było za pas pociągać, aby się kręciła.
Ponieważ wtedy robiliśmy jeszcze sporo pomp tłokowych „Plus”, śrutowałem „bębenki”,
czyli tuleje żeliwne, aby odkryć, czy materiał jest zdrowy, czy też dziurawy, do wyrzucenia
na szmelc. Pierścienie wykańczał na gotowo czeladnik — mój albo inny.

Później zacząłem robić dławiki do pomp, pokrywki, bolczyki do sprzęgieł. Dalej poszły
już trudniejsze rzeczy: nakrętki do wirników, pierścienie oporowe, tuleje na wały, panewki
wylewane białym metalem. Stopniowo wszedłem na kierownice i wirniki, a także na wałki
wykańczane bez szlifierki.

Przechodziło się na lepsze tokarki i na coraz bardziej trudne roboty, nie tylko pompowe,
ale i z miasta. Lata biegły szybko. Chłopiec, chcąc coś umieć, musiał w lot chwytać to, co było mu potrzebne. Opóźnianie przekreślało jego szansę na ukończenie praktyki w trzyletnim terminie.

Trzeba było przyswajać sobie szlifowanie wierteł i noży, odkuwanie noży na gorąco. Trzeba było umieć podglądać i przyswajać sobie to, co robią czeladnicy. Trzeba było uczyć się obliczania kół zmianowych do nacinania gwintów na trzy przekładnie — to jest na trzy koła zębate, na cztery koła zębate i na sześć kół zębatych. Potrójną przekładnię trzeba było dobrze umieć, bo mieliśmy taką tokarkę z „potrójną gitarą”, na której robiłem pewnie ze trzy lata.

Trzeba było dobrze opanować posługiwanie się najczęściej używanym przyrządem pomiarowym — suwmiarkami, które już wtedy zaczęły wchodzić w użytkowanie. Mam na myśli nie tylko te małe blaszane suwmiareczki do stu dwudziestu milimetrów, zwane kolumbusami, ale i inne, dokładniejsze, mierzące przy pomocy noniusza z dokładnością do pięciu setnych milimetra. Mieliśmy już w tych latach suwmiarkę amerykańską mierzącą do czterystu milimetrów. Amerykański był też jedyny mikromierz do dwudziestu pięciu milimetrów służący najczęściej do pomiaru szerokości pierścieni tłokowych. Praktykantowi mikromierza nie dawano.

Bardzo ważną sprawą dla praktykanta było opanowanie znajomości rysunków i posługiwanie się nimi. Jedynym dokumentem był rysunek. Żadnych technologicznych opisów w fabryce nie było.

Czeladnik mój i opiekun pan Zygmunt Ryziński pomagał, ale także wymagał. To był tokarz
o dużej kulturze zawodowej. Dużo można było się od niego nauczyć. Pracował u Brandla
jeszcze przed I wojną światową. W 1914 roku został wzięty do wojska rosyjskiego, służył
w Harbinie. Wrócił do fabryki w 1920 roku. Sympatyk PPS. Mieszkał na Bródnie przy Palestyńskiej. Złapany przez Niemców w ulicznej łapance został wywieziony do obozu w Mathausen, gdzie zmarł z głodu i wycieńczenia przy ciężkiej pracy w kamieniołomach.


Zygmunt Ryziński nauczał Józefa Raczkę pracy na tokarce.


Dobrą zasadą, stosowaną przez majstra dla nieco już zaawansowanych, była okresowa zmiana obrabiarek. Taka metoda przyspieszała naukę i czyniła praktykanta bardziej wszechstronnym zawodowo. Młody tokarz musiał sobie dobrze dawać radę na szepingu (małej strugarce), frezarce, wiertarce, a później na innych typach obrabiarek i większych tokarkach. Poziom umiejętności zawodowych i postępy w szkole decydowały o wyniku cechowych wyzwolin. Praktyka moja w fabryce upływała spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Kursy zawodowe ukończyłem z wynikiem dobrym w roku 1922 — jeszcze przed ukończeniem praktyki.

Dyrekcja kursów dla pierwszych powojennych absolwentów w lipcu 1922 roku urządziła
wycieczkę do Sosnowca i na Górny Śląsk. Celem było obejrzenie i wyrobienie sobie technicznego spojrzenia na pracę kilku dużych zakładów, hut i kopalń.

Byliśmy w kopalni „Saturn” i w fabryce rur Kulczyńskiego w Sosnowcu. Oglądaliśmy hutę
„Baildon”, fabrykę Fitznera i Gampera, Fabrykę Drutu i Gwoździ, Królewską Hutę w Chorzowie, kopalnię „Wawel” w Rudzie Śląskiej, Wytwórnię Bieli Cynkowej w Szopienicach.


Suwmiarka podarowana przez Henryka Mondszajna synowi Stanisławowi, który rozpoczął pracę w zakładzie Twardowskiego w 1941r.


Wycieczkę zorganizowano dwa tygodnie po zajęciu Śląska przez Wojsko Polskie pod
dowództwem generała Stanisława Szeptyckiego. Wiekowa niemiecka patyna widoczna była
jeszcze na każdym kroku. Była to wycieczka fachowo zorganizowana. Jej organizatorem i kierownikiem był dyrektor kursów, pan inżynier Płocki. Odbywała się w atmosferze przestrzegania dyscypliny i rygoru, co było nieodzowne, a czego dyrektor bardzo się domagał. Fotografia z tej wycieczki wisi u mnie na ścianie.

Dyrektor Płocki był duszą i ojcem kursów. Nie baliśmy się go, ale czuliśmy przed nim respekt
wielki i szacunek. Nie był surowy, ale karał mocą swojego ducha. Przecież tam był różny element, a nawet jednostki łobuzowate. Ale kiedy dyrektor wchodził na salę, sala była rozbrojona.

Kiedy wzywał kogoś do kancelarii, to już bracie nie próbuj kręcić ani kłamać. On wszystko z ciebie wyciągnie. Jeśli coś obiecałeś, to nie próbuj nawet tego nie wypełnić! Binokle na czarnym sznureczku poprawiał. Robił rękami taki ruch, jakby spodnie do góry podciągał. Brał delikwenta prawą ręką za szyję i mówił:


— Powiedz, jak było. Będzie czy nie będzie? Więc koniec, nie mam o czym z tobą mówić!
Ma być tak, tak i tak! — takimi urywanymi zdaniami wymuszał z człowieka przyznanie
się i zobowiązanie poprawy. Czasem żartobliwie pięścią pogroził, jakby dając do zrozumienia:
— No braciszku, uważaj i pamiętaj!


Złoty to był człowiek. Wyniki na kursach były dobre. Uczyli się ludzie. Rósł ich poziom moralny, kultura i inteligencja.

9 stycznia 1923 roku ukończyłem okres praktyki. Majstrem w zakładzie był wtedy
doskonały fachowiec, tokarz z zawodu, pan Józef Zienkiewicz. Mistrz cechowy posiadający
uprawnienia do cechowego wyzwalania uczniów. On to właśnie zgłosił mnie do cechu.


Reklama fabryki Fitznera, w której po ukończeniu szkoły Wawelberga i Rotwanda podjął pracę Wacław Brandel.


W ustalonym terminie przybyła do zakładu Komisja Cechowa. Przeprowadziła dłuższe
rozmowy z majstrem i z moim czeladnikiem panem Zygmuntem Ryzińskim. Po ustaleniu
terminu egzaminu i programu wykonania prób zapowiedziała ponowną wizytę egzaminacyjną za dwa lub trzy tygodnie.

Pierwsze pytania dotyczyły znajomości czytania rysunków i oczywiście obliczania kół
zmianowych do nacinania gwintów w różnych wariantach: podwójnej i potrójnej przekładni,
nacinania gwintów wielozwojowych, gwintów calowych, metrycznych, a także przeliczenia
wielkości z calowych na metryczne.

Poza tym były pytania z obróbki metali, wykończenia detali, znajomości materiałów,
hartowania noży, szlifowania wierteł, kątów i z wielu innych tematów, które w ówczesnym
układzie organizacyjnym rzemiosła obowiązywały i decydowały o wynikach egzaminu.

Do tego miałem wykonać śrubę o średnicy trzydziestu milimetrów, długości sześciuset
milimetrów z płaskim gwintem dwu zwojowym i nakrętką z brązu. Wykonane detale
miały być złożone w cechu. Po odbiór dyplomu miałem się zgłosić w oznaczonym czasie do
Cechu Tokarzy przy ulicy Nalewki 8.

Dyplom był bardzo ozdobny. Miał symbol religijny, godło państwowe — orła, a po bokach
dwie kolumny nazw cechów. Był bogato zdobiony ornamentami. Przetrwał szczęśliwie
wojnę i do dziś wisi na ścianie. Do dyplomu dochodziła książeczka cechowa. Wyzwalając się, miałem siedemnaście lat i osiem miesięcy.

Majster Józef Zienkiewicz wkrótce po moich wyzwolinach przeszedł do organizujących
się Centralnych Warsztatów Samochodowych (późniejszych Państwowych Zakładów Inżynierii) na Terespolskiej. Na majstra powołany został Wincenty Piotrowski, pierwszej klasy
ślusarz maszynowy, narzędziowy i pompiarz, który pracę zaczynał u Brandla.
W okresie praktyki, zgodnie ze stosowaną w zakładzie zasadą, przechodziłem w miarę
potrzeby do pracy na innych maszynach, jak szeping, frezarka i inne tokarki.


Wincenty Piotrowski, ślusarz, a od 1923 roku przez ponad trzydzieści lat majster (mistrz) w fabryce przy Grochowskiej


Od 1924 roku pracowałem także na świeżo sprowadzonej wytaczarce „Zimmerman”. Nieco później przyszła duża ramienna wiertarka o długości ramienia półtora metra. Po niej pojawiła się duża strugarka, nowa frezarka i nowa szlifierka do wałków i innych rzeczy — miała skrętną głowicę typu „Fortuna”. W okresie swej pracy w miarę potrzeby pracowałem właściwie na wszystkich obrabiarkach. Ze szlifierką włącznie, gdyż początkowo panował u nas zwyczaj, że tokarze sami szlifowali swoje wałki. Szlifierza specjalisty do upaństwowienia w zakładzie nie było.

Byłem już czeladnikiem, ale rozumiałem, że to, co mam, to za mało i należy się uczyć dalej. W roku 1923 zapisałem się na kursy wieczorowe prowadzone przez Towarzystwo Kursów Technicznych przy ulicy Mokotowskiej 6, w gmachu dziennej Państwowej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Tę szkołę kończył inż. Szczepan Łazarkiewicz, późniejszy długoletni konstruktor i kierownik biura konstrukcyjnego w zakładzie inż. Twardowskiego, a później w Warszawskiej Fabryce Pomp.

Pracował 45 lat. W ostatnich latach swego życia zajmował stanowisko głównego specjalisty do spraw konstrukcji pomp. Zmarł 23 listopada 1966 roku. Był odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Medalem Dziesięciolecia PRL oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Był uważany za twórcę nowoczesnej myśli technicznej w dziedzinie budowy — używając starego terminu — pomp odśrodkowych.


Szczepan Łazarkiewicz z synem Andrzejem, który w czasie okupacji także pracował w fabryce Twardowskiego.


Lekcje na kursach TKT zaczynały się o szóstej po południu i trwały aż do wpół do
dziesiątej. Czasem tylko puścili pół godziny wcześniej. Aby zdążyć, musiałem chodzić
prosto z fabryki, gdyż praca trwała do godziny szesnastej trzydzieści. Nikt się nad tym nie zastanawiał, że chłopiec chce się uczyć, ale ma trudności i należałoby mu pomóc. Że jeszcze
odczuwa ślady wojny. Że jeszcze jest słaby. Że nie ma czasu na zjedzenie obiadu i przygotowanie się do szkoły.

Dla tych, którzy pracowali na warsztacie, to był wysiłek prawie ponad ich możliwości.
Znacznie łatwiej było tym, którzy pracowali w biurach. Przez półtora roku chodziłem
na kursy z późniejszym inż. Stanisławem Kijewskim. Jemu w biurze konstrukcyjnym we
wszystkim pomagano. W biurze odrabiał cały materiał łącznie z rysunkami.

Ja takich warunków nie miałem i nic dziwnego, że trzech lat nie wytrzymałem. W drugim
roku na wiosnę podziębiłem się i bardzo osłabłem. Kiedy lekarz po zbadaniu dał mi
do zrozumienia, że jeżeli się nie wzmocnię, to mogę zapaść na suchoty, przeraziłem się.
Zdecydowałem się naukę przerwać. Ale nie na długo, bo chciałem się jeszcze czegoś uczyć. Po roku zacząłem chodzić znów na Kopernika — na kurs dla majstrów przemysłu metalowego. Skończyłem je w roku 1926. W tymże roku na jesieni powołano mnie do wojska — do 1. Pułku Piechoty Legionów Józefa Piłsudskiego w Wilnie. Po wojsku wróciłem do pracy. Dla zdrowia trochę ćwiczyłem gimnastykę.


Pierwsze dziesięciolecie 1908-1918

Na temat powstania zakładu nie mam żadnych dokumentów. To, co wiem pochodzi od pracowników ówcześnie jeszcze żyjących: Wincentego Piotrowskiego, który pracę rozpoczynał u Brandla, pompiarza, z zawodu ślusarza, oraz Jana Piotrowskiego, brata Wincentego, teżślusarza, fachowca pierwszej klasy i też wychowanka Brandla, który zmarł tragicznie w 1929 roku, i Henryka Mondszajna (później Monarskiego). Mondszajn pracę w naszym zakładzie zaczynał w roku 1911 u Brandla i Witoszyńskiego. Pracował 56 lat — najdłużej w naszym zakładzie.


Jan Piotrowski, ślusarz, brat Wincentego Piotrowskiego.


Założycielami firmy byli Wacław Brandel i inżynier Czesław Witoszyński, pracownicy Biura Konstrukcyjnego Zakładów Mechanicznych Bormann, Szwede i S-ka przy ulicy Srebrnej. Oni to przy ulicy Aleksandrowskiej 4 (później Zygmuntowskiej, obecnie gen. Karola Świerczewskiego) założyli zakład pod firmą Towarzystwo Komandytowe Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka. Pierwszą siedzibą zakładu był budynek przy ulicy Aleksandrowskiej, prawie naprzeciw wybiegu dla niedźwiedzi.


Henryk Monarski (Mondszajn).


W tym budyneczku, w głębi nieco leżącym, do niedawna sprzedawano bilety MZK. Dziś, w roku 1979, budynku tego nie ma — został rozebrany. Tu właśnie zaczęła się produkcja w 1907 roku, bo chociaż przyjęto datę 15 sierpnia 1908 roku, to jest wiadome, że już w roku 1907 roboty były zaczęte. Specjalnością zakładu miała być produkcja pomp, ale przyjmowano też różne roboty usługowe.

Produkcję zaczynano skromnie, od pomp ręcznych typu ogrodniczego do opryskiwania drzew owocowych na zamówienie Zakładów Ogrodniczych C. Ulrich — po I wojnie produkowane już nie były.

Zaczęto też produkcję ręcznych pomp tłokowych „Plus” o dwóch komorach dwustronnych z wentylami (grzybkami) umożliwiającymi działania ssąco-tłoczące. Tłok działał dwustronnie i zaopatrzony był w pierścienie tłokowe na obu końcach. Działanie tej pompy polegało na wahadłowym kiwaniu dźwigni ręcznej. Były to pompy bardzo dobre i bardzo pokupne. Wyrabialiśmy je do roku 1926.


Ślusarz Józef Krasnodębski podjął pracę u Twardowskiego po skończeniu szkoły zawodowej w 1923 roku.


Wszystkie te typy przeważnie występowały w trzech wielkościach. Chciałem tu zaznaczyć, że do dziś przechowały się dwa typy pomp ręcznych. Ja mam prawie nieużywaną ogrodniczą pompkę ręczną N-3, a kolega Józef Krasnodębski ma pompę ręczną „Plus” — co prawda szereg lat używaną, ale zachowaną.

Obie te pompki dziś nadawałyby się do muzeum zakładowego jako pierwsze eksponaty.
Tym bardziej, że pompka ogrodnicza została na pewno wyprodukowana przed I wojną światową, czyli ma przynajmniej 55 lat.

Na Aleksandrowskiej robiono pompy tłokowe „Stella” na napęd pasowy. Wkrótce zaczęto też produkować pompy „Lech” — parowe, transmisyjne, poziome, jednowrzecionowe do wody czystej. Próbowano robić małe wzory pomp wirnikowych jednostopniowych niskiego i średniego ciśnienia. Już po dwóch-trzech latach robiono pierwsze wzory pomp odśrodkowych wielostopniowych.

Odbiorcami pomp, szczególnie odśrodkowych, były przeważnie cukrownie w Królestwie Polskim i w Rosji. Wydaje mi się, że pewną ilość starych, nawet bardzo starych pomp Twardowskiego, a może także Brandla, udałoby się odnaleźć w cukrowniach albo w pompowniach wodociągów i kanalizacji. Niezależnie od pomp specjalnością firmy była produkcja różnych typów i wielkości pierścieni tłokowych walcowanych. Przyjmowano też roboty remontowe z miasta. Przez dłuższy czas wyrabiano lewary hydrauliczne do podnoszenia mostów. Pamiętam, że jeszcze w 1920 roku dorabialiśmy parę sztuk lewarów. Okresowo produkowano też narzędzia ogrodnicze: grabki nitowane, bardzo mocne motyki. Robiono nawet bardzo duże zamki do budynków gospodarczych.

W latach otrzymał 1912-1913 inżynier Stefan Twardowski otrzymał z firmy Bormanna i Szwedego, w której pracował, bezpłatny urlop w celu wyjazdu do Francji i ukończenia Wydziału Mechanicznego Uniwersytetu w Nancy. Po powrocie do kraju dostał nominację na kierownicze stanowisko w Wytwórni Spirytusu przy ulicy Ząbkowskiej.


Pompy tłokowe "Stella" o wydajności do ośmiu metrów sześciennych na sekundę wdrożono do produkcji w fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej

Pompy tłokowe „Stella” o wydajności do ośmiu metrów sześciennych na sekundę wdrożono do produkcji w fabryce Brandla i Witoszyńskiego przy Aleksandrowskiej.


Po wybuchu wojny wytwórnia na Ząbkowskiej została unieruchomiona. Z tytułu zerwania
umowy inżynier Twardowski otrzymał odszkodowanie. Uzyskane w ten sposób pieniądze
umożliwiły mu wejście w charakterze wspólnika do firmy Towarzystwo Komandytowe
Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka.

W czasie I wojny światowej zmarł Wacław Brandel. Inżynier Czesław Witoszyński pragnął
wycofać się z firmy i przejść do pracy naukowej na Politechnice Warszawskiej. Udzielał
się coraz mniej i w końcu pozostawił całkowite prowadzenie zakładu inżynierowi Stefanowi Twardowskiemu, który po spłaceniu współwłaścicieli stał się pełnoprawnym właścicielem całego zakładu. Miał wyjątkowo dogodną sytuację, gdyż spłacał zadłużenie w okresie stałego spadku okupacyjnej marki.


Oczywiście, pierwsza wojna zahamowała produkcję, ale był to zarazem okres początku
prac przygotowawczych do dużych zmian zmierzających do budowy nowego zakładu
i rozwinięcia produkcji nowych typów pomp. Działania zmierzały do zarzucania pomp tłokowych. Cały wysiłek kierowano na modernizację i nowe opracowania pomp wirowych.

Stare maszyny, małe pomieszczenia i niewielki teren zakładu nie pozwalały na działania
rozwojowe. Liczebność załogi wahała się w granicach 25-30 osób.


Pompy tłokowe "Lech" produkowane przy Aleksandrowskiej stosowano do zasilania kotłów parowych

Pompy tłokowe „Lech” produkowane przy Aleksandrowskiej stosowano do zasilania kotłów parowych

„Mój dziadek Stefan” – Janusz Twardowski


Stefan Twardowski w 1914 i 1915 roku pracował w Wytwórni Spirytusu przy  Ząbkowskiej jako konstruktor urządzeń przelewowych i wicedyrektor. W czasie I wojny światowej wytwórnia zatrzymała produkcję i zwolniła ludzi. Dziadek — jako pracownik kontraktowy — otrzymał wysoką odprawę. Wykupił za nią udziały Zakładów Mechanicznych Brandel, Witoszyński i S-ka, w których wcześniej pracował, a także nabył plac na Grochowskiej. Tu w 1918 roku wybudował własną fabrykę pomp, która uzyskała w 1929 roku nazwę Zakłady Mechaniczne inż. Stefan Twardowski.


Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.

Janusz Twardowski, syn Stefana Twardowskiego.


Dziadek był nie tylko właścicielem, ale także wybitnym konstruktorem. Przez lata zajmował stanowisko dyrektora i głównego konstruktora w fabryce. We wczesnej młodości skończył szkołę techniczną w Warszawie. Później — w latach 1912-1913studiował na Wydziale Mechanicznym Uniwersytetu w Nancy we Francji. Ukończył studia z wyróżnieniem. Był prymusem w każdej dziedzinie. Pięknie kaligrafował. Pięknie kreślił. Widziałem jego rysunki techniczne pomp — to artyzm.

W okresie okupacji starał się chronić pracowników. Zatrudnienie w fabryce poza zarobkiem pomagało uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec. Starzy pracownicy twierdzili, że po przejściu fabryki pod zarząd państwowy działalność socjalna nie umywała się do tej, jaką prowadził inż. Stefan Twardowski. Dziadek otrzymał od załogi wiele prezentów — wśród nich odlaną podobiznę własnej głowy, którą przechowuję w moim domu. Wszyscy mówią, że jestem do niego bardzo podobny — tylko włosów mam teraz trochę mniej.


Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego

Odlana podobizna głowy inż. Stefana Twardowskiego.


Choć żył fabryką, jego zainteresowania znacznie wybiegały poza działalność zawodową. Udzielał się w Stowarzyszeniu Techników, redagował „Przegląd Techniczny”. Działał w społecznym komitecie budowy Kościoła Matki Bożej Zwycięskiej na Kamionku i wspierał ją finansowo. Świątynia powstała jako wotum Janusz Twardowski, wnuk Stefana Twardowskiego narodu za cud nad Wisłą w miejscu wspólnej modlitwy księdza Ignacego Skorupki z żołnierzami przed wymarszem do Ossowa. Z tego co wiem, dziadek dołożył się także do budowy kościoła na placu Szembeka. Był człowiekiem wierzącym, ale nie bigotem.

Z rodzinnego archiwum wynika, że zasiadał jako ławnik w sądzie pracy. Wchodził w skład rady szpitalnej Szpitala Praskiego pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Zasłużył się jako mecenas sztuki — należał do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Dziadek sam malował — zachowało się kilka jego obrazów, w tym piękny portret mojej babci.

Stefan Twardowski miał dwóch synów i trzy córki z pierwszą żoną — Jadwigą. Pierwsza
córka żyła zaledwie półtora miesiąca. Druga — urodzona w 1903 roku Irena — skończyła
medycynę, wyszła za mąż za Stanisława Domańskiego, też lekarza, działacza Komunistycznej
Partii Polski. W latach 30. wyjechali do Francji. Pracowali, a równocześnie prowadzili działalność polityczną. Stanisław Domański zginął w czasie wojny domowej w Hiszpanii — był lekarzem Brygad Międzynarodowych.


Stefan Twardowski z dyplomem Uniwersytetu w Nancy.


Irena Domańska po wojnie przez kilka lat pracowała jako przedstawicielka Polski w Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. Po powrocie do kraju była prezesem, a następnie honorowym prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża.

W 1906 urodził się Tadeusz — studiował na Politechnice Warszawskiej. Po agresji Związku Radzieckiego na Polskę trafił do obozu w Kozielsku. Zginął w Katyniu.

W 1908 roku przyszedł na świat mój ojciec — Wacław. Studiował na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej, by kontynuować tradycję po dziadku. W 1937 roku rozpoczął pracę w jego fabryce jako konstruktor. Odszedł z niej w 1950 roku — po przejściu zakładu pod przymusowy zarząd państwowy. W 1919 roku urodziło się najmłodsze dziecko Stefana Twardowskiego — Jadwiga. W czasie połogu zmarła babcia. Została pochowana na Powązkach na miejscu wykupionym przez dziadka. Tam znajduje się grób naszej rodziny. W 1955 roku złożono w nim trumnę z ciałem inż. Stefana Twardowskiego.

Teren na Grochowskiej dziadek kupił w 1917 roku. Nie natrafiłem w dokumentach na informację o poprzednim właścicielu. Mam tylko wyciąg z księgi wieczystej, w której została odnotowana zmiana właściciela nieruchomości — działki ze stojącym na niej murowanym domem obitym deskami. W 1928 roku na jego miejscu Stefan Twardowski zbudował nowy dom mieszkalny. W roku 1918 powstała hala produkcyjna, która kończyła się siedemnaście metrów przed granicą z ulicą Kamionkowską, a w latach 20. także budynki ciągnące się wzdłuż granic działki z Polskimi Zakładami Optycznymi i fabryką Braci Borkowskich — po wojnie upaństwowionej i przekazanej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego.

Budynek od strony Braci Borkowskich zajmował prawie całą długość działki. Był częściowo
parterowy, a częściowo piętrowy. Mieściły się w nim między innymi magazyny i modelarnia,
jadalnia dla pracowników. W budynku po przeciwnej stronie — równoległym do Polskich
Zakładów Optycznych — znajdowała się administracja i biuro konstrukcyjne.

Dziadek mieszkał z drugą żoną — Stefanią, z domu Radzimińską, rodzoną siostrą zmarłej
pierwszej żony. Pobrali się wkrótce po żałobie. W domu przy Grochowskiej mieszkała jeszcze
samotna Maria Radzimińska — siostra pierwszej i drugiej żony dziadka oraz związana z rodziną przez dziesiątki lat gosposia.


Stary dom przy ulicy Grochowskiej, na miejscu którego Stefan Twardowski wybudował w 1928 roku nowy.


rodziłem się w 1940 roku. Mieszkałem z rodzicami i młodszymi siostrami przy ulicy Walecznych na Saskiej Kępie. Do dziadka chodziliśmy przez Park Paderewskiego, po wojnie przemianowany na Skaryszewski, który otaczało kute, żeliwne ogrodzenie. Mijaliśmy korty tenisowe, sztuczną kaskadę służącą do odwadniania terenu, w której pracowały pompy z fabryki inż. Stefana Twardowskiego, muszlę koncertową. Po wyjściu z parku przechodziliśmy przez mostek między Kanałem Kamionkowskim i Jeziorkiem Kamionkowskim, a następnie szliśmy obok ogrodzenia budynku Stacji Higieny Zapobiegawczej przy Grochowskiej.

Fabryka dziadka znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Grochowska miała, tak jak i dziś, dwie jezdnie, które przedzielała Jabłonowska Kolej Wąskotorowa. W czasach, które pamiętam,
ciągnąca wagony ciuchcia kończyła bieg w okolicy obecnej stacji Stadion.


Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.

Panorama fabryki przy Grochowskiej z 1918 roku.


Gdy jedna z moich sióstr zachorowała na dyfteryt, mieszkałem z drugą — trzeciej jeszcze nie było na świecie — u dziadka, żeby uniknąć zarażenia. Buszowaliśmy po wielkim strychu, na którym były stare meble i różne rupiecie. Bawiliśmy się maską przeciwgazową z okresu pierwszej wojny. Przebieraliśmy się w stare stroje. Siostra zakładała suknie babci, a ja mundur podporucznika Wojska Polskiego, który należał do stryja Tadeusza. Z opowiadań i zdjęć stryj jawił się jako postawny mężczyzna. Tymczasem jego mundur był prawie na moją dziecięcą miarę. Stryj miał być moim ojcem chrzestnym — nie wiedzieliśmy, że zginął w Katyniu. Byliśmy przekonani, że żyje i wróci. Dlatego do chrztu trzymał mnie w jego zastępstwie znajomy ojca.

Podłogę domu przy Grochowskiej wyłożono klepką dębową. W oknach wisiały ciężkie
zasłony. Meble — nie przesadnie ozdobne — cechowała elegancja. W jadalni stał bardzo
długi stół na dwadzieścia cztery osoby. Na kwarantannie gosposia dziadka przygotowywała
nam na śniadanie kluski na mleku z gęstymi kożuchami, których nienawidziliśmy. Urządziliśmy sobie zawody w pluciu kożuchem na odległość. Celowaliśmy w stronę stojącego
za stołem zegara.


Stanisław Twardowski, brat Stefana Twardowskiego i długoletni pracownik fabryki.


Obok — w gabinecie na parterze — urzędował dziadek. Na jego biurku stał zegar gabinetowy. Teraz odmierza czas w moim domu. Na terenie fabryki pracował mój ojciec i brat dziadka — Stanisław Twardowski, który odpowiadał za akwizycję, czyli marketing.

Ojciec oprowadzał mnie po biurze konstrukcyjnym. Do dziś przechowuję pudełko firmowe z ołówkami zwykłymi i kopiowymi z pruszkowskiej Fabryki Ołówków Stefana Majewskiego oraz dwa cyrkle z nazwą fabryki. Hala fabryczna wydawała mi się bardzo wielka — górowała nad domem dziadka. Pamiętam konia wałacha ciągnącego platformę towarową. Woźnica — starszy już wówczas pan — pozwalał wchodzić na nią i woził as po terenie fabryki. W protokole z inwentaryzacji zakładu sporządzonym w związku z przejęciem go pod przymusowy zarząd państwowy wymieniono tego konia. W rubryce „zużycie” zapisano — trzydzieści procent…

Wychowywano nas w szacunku dla dziadka. Choć nie całowaliśmy go w rękę ani nie
mówiliśmy do niego „panie dziadku”, wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z najważniejszą
postacią w rodzinie, co potwierdzało miejsce, które Stefan Twardowski zajmował przy stole.
Na imieniny dostawał od nas laurki. Sam też dawał nam drobne upominki, potrafił pogłaskać
po głowie. Nie należał do ludzi wylewnych, nie demonstrował głośno swoich uczuć,
ale wiedzieliśmy, że nas bardo kochał i — na co bardzo zwracał uwagę ksiądz Jan Twardowski — był niezwykle przywiązany do rodziny i tradycji.

Dom przy Grochowskiej tętnił życiem. Nasza rodzina była liczna. Wszystkie miejsca przy
stole zapełniały się w czasie Bożego Narodzenia, Wielkanocy, imienin dziadka i domowników.
Na Boże Narodzenie Ciotunia — jak nazywaliśmy drugążonę dziadka — z Ciocią Mańcią, czyli jej siostrą, ubierały choinkę, która stała w salonie. Na choince wisiały kolorowe łańcuchy, pawie oczka, pająki. Wszystkie ozdoby wykonywały ręcznie.

Ciotunia przebierała się za Świętego Mikołaja. Musiała być dobrą aktorką, skoro jej nie
rozpoznawaliśmy. Baliśmy się jej czerwonego płaszcza, siwej brody i rózgi na niegrzeczne
dzieci, którą trzymała w ręku. Musieliśmy zasłużyć na prezent. Ciotunia-Mikołaj przepytywała
każde z nas z paciorka.

Dziadek ciągle inwestował w fabrykę. Po wojnie rodzina ostrzegała go, że to niezbyt
pewna lokata kapitału. Ale ta fabryka była jego dzieckiem — do końca nie mógł przestać
się o nią troszczyć.

Bronił się przed nacjonalizacją, zatrudniając mniej niż pięćdziesięciu pracowników —
wśród nich czterdziestu czterech robotników. W ten sposób przedłuży łżycie swoich Zakładów Mechanicznych o kilka lat.

W 1950 roku fabryka trafiła pod przymusowy zarząd państwa. Inż. Stefan Twardowski pozostawał w niej nadal dyrektorem, lecz jego wpływ na los zakładu słabł. Z opowiadań ojca wiem, że „pod przymusowym nadzorem” liczba pracowników administracyjnych wzrosła do 60 osób! Pracownicy biurowi nie mieścili się w budynkach fabrycznych, toteż dziadek musiał zgodzić się na oddanie części domu mieszkalnego.

W 1951 roku zapadła decyzja o całkowitym przejęciu przedsiębiorstwa przez państwo
— podstawą prawną była nie ustawa nacjonalizacyjna, lecz dekret z 1918 roku o mieniu porzuconym i niezagospodarowanym. 20 czerwca 1952 roku wydział kwaterunkowy
Prezydium Rady Narodowej wydał nakaz przekwaterowania dziadka, uzasadniając, że
mieszka — jak napisano w dokumencie — „na terenie zamkniętym fabryki”. Stefan Twardowski został uznany za osobę obcą w firmie, którą stworzył i którą przez prawie 35 lat kierował.

Gdy po raz pierwszy przyszedłem do mieszkania, do którego wyeksmitowano dziadka, przeżyłem szok. Gnieździł się w dwóch malutkich pokoikach przy ulicy Berezyńskiej, niedaleko naszego mieszkania na Kępie. Większą część pomieszczeń zajmowały szafy biblioteczne z książkami. Miejsca dla czworga lokatorów — dziadka, ciotuni, jej siostry Marii i gosposi z Grochowskiej — prawie nie było. Stefan Twardowski próbował wywalczyć nakaz na trzeci pokój, ale go nie uzyskał. Do śmierci mieszkał w ciasnocie. Na Berezyńskiej już nie odbywały się żadne spotkania rodzinne. Święta organizowali albo moi rodzice, albo syn brata dziadka Stanisława — Stefan Twardowski, który mieszkał bardzo blisko — na krzyżującej się z Berezyńską ulicy Elsterskiej.

Utrata fabryki i domu wyraźnie odbiła się na zdrowiu dziadka. Ale do końca zachował przytomność umysłu. Pytał mnie o postępy w nauce, zainteresowania. Znaleźliśmy zaświadczenie z 1954 roku podpisane przez Szczepana Łazarkiewicza, że dziadek pracuje jako konsultant konstrukcyjny w fabryce. Ale nie pamiętam, by kiedykolwiek chodził do fabryki. Mój ojciec też nigdy o tym nie wspominał. Ciotunia upominała się o odszkodowanie za utracony majątek. W 1960 roku dostała dokument z Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego z informacją na jakiej podstawie odebrano dziadkowi fabrykę. Jedyne, co udało się jej uzyskać, to dwie bardzo stare obrabiarki z Grochowskiej — otrzymała je, gdy zakład przeprowadzał się na Odlewniczą. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobiła.


Nieruchomość przy ulicy Grochowskiej.


W 1987 roku mój ojciec, Wacław Twardowski, podjął starania o zwrot nieruchomości przy Grochowskiej. Przekazano ją — po  wyprowadzeniu się Warszawskiej Fabryki Pomp — WSK. W 1966 zburzono halę produkcyjną. W latach 70. WSK otrzymała pozwolenie na rozbudowę na terenie należącym do dziadka. Jednak nigdy nic tam nie powstało. W domu mieszkalnym naszej rodziny jakiś czas działała przychodnia WSK.

Przez lata odmawiano nam oddania nieruchomości, twierdząc, że jest we władaniu firmy, która wytwarza niezmiernie ważną dla obronności kraju produkcję. Choć w latach 90.
uzyskaliśmy orzeczenie sądu o nielegalności przejęcia przez państwo fabryki, to do dziś nie
odzyskaliśmy terenu przy Grochowskiej.

Tak zwane niesłuszne pochodzenie klasowe nie odbiło się na mojej rodzinie. Moja mama,
architekt, pracowała do emerytury w Biurze Projektów Typowych i Studiów Budownictwa
Mieszkaniowego na Wierzbowej. W tej instytucji po odejściu z Grochowskiej przez trzy lata
był zatrudniony ojciec. Potem przeniósł się do Centralnego Instytutu Ochrony Pracy. Był pracownikiem naukowym, kierownikiem zakładu. Odszedł na emeryturę w wieku 75 lat.

W 1957 roku rozpocząłem studia na Wydziale Mechaniczno-Technologicznym Politechniki
Warszawskiej. Kończyłem je na Wydziale Inżynieryjno-Ekonomicznym Transportu
Samochodowego Politechniki Szczecińskiej. Jednak pasjonowała mnie informatyka.
Zdobyłem na kursach i studiach podyplomowych nowe kwalifikacje. Pisałem programy
komputerowe. Od 1972 roku pracowałem w administracji rządowej — w Ministerstwie
Przemysłu Maszynowego, Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a od 1987 roku
— w jednostce informatycznej podległej Ministerstwu Edukacji Narodowej. Odszedłem na
emeryturę w połowie 2007 roku ze stanowiska dyrektora Centrum Informatycznego Edukacji
w tym resorcie. Nigdy po upaństwowieniu nie byliśmy zapraszani na żadne uroczystości do fabryki. Jednak rodzice śledzili losy zakładu. W naszym archiwum zachował się numer tygodnika „Stolica” z 1963 roku z artykułem o historii fabryki z okazji przyznania nagrody architektonicznej — tytułu Mistera Warszawy — obiektowi na Odlewniczej.

Pod koniec życia dziadek podyktował swoje wspomnienia z dzieciństwa i młodości
księdzu Janowi Twardowskiemu — synowi jednego z jego młodszych braci — także Jana
Twardowskiego Nie mogę sobie przypomnieć tego okresu. Nie pamiętam także księdza
Jana w latach 50., gdy był wikarym w kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej
Kępie. Pamiętam księdza z kościoła Wizytek. Organizował w zakrystii spotkania dla całej
rodziny Twardowskich. Brałem w nich udział z żoną i synami. Od wielu lat w kościele Wizytek
15 października odprawiana jest msza za rodzinę Twardowskich. (not. IKE)


Janusz Twardowski, syn Wacława Twardowskiego, wnuk Stefana Twardowskiego.