„Czwarte dziesięciolecie”
1 września 1939 roku. Ciemna noc nad Polską. Heroiczny opór i kapitulacja. Przegrana bitwa,
ale nie przegrana wojna.
Bombardowania. 4 września, w poniedziałek, udałem się rano do fabryki. Co jakiś czas
powtarzały się alarmy. Po południu o szesnastej dziesięć znów alarm. Samoloty w większej
ilości — doliczyliśmy się osiemnastu sztuk — zjawiły się nad Pragą, która dotąd nie była
naruszona. Samoloty bombardowały Zakłady Amunicyjne „Pocisk”, Dworzec Wschodni,
Park Paderewskiego (po wojnie Park Skaryszewski), gdzie stała polska artyleria przeciwlotnicza oraz tory kolei idące do Wawra i dalej na wschód.
Uciekaliśmy do piwnicy, gdzie mieliśmy pomieszczenia socjalne — szatnie, umywalnie
i w tym czasie tzw. schron. Nie był on ani specjalnie umocniony, ani nie posiadał urządzeń
wentylacyjnych. Miał jedno wejście i sąsiadował z basenem stacji prób napełnionym stale
wodą. W przypadku bezpośredniego uderzenia bomby lub zawalenia budynku mógł być
wspólną mogiłą dla około pięćdziesięciu osób.
Jedna z bomb upadła na ulicę Gocławską, tuż przy ścianie budynku zakładu Braci Borkowskich. Oglądaliśmy później olbrzymi lej i wgniecioną ścianę budynku. Ponieważ była
to hala maszyn, więc uszkodzenia były poważne. Fabryka nasza, leżąca na sąsiedniej posesji,
zatrzęsła się. Na ścianie wschodniej wyleciały wszystkie szyby. Powyrywało futryny i ramy
okienne. Nalot trwał około godziny i dopiero po wyjściu z fabryki wojna ukazała się w całej
swej grozie. Tysiące ludzi wyszło z fabryk.
Ruch był szalony. Na noszach, na wózkach i na chłopskich wozach znoszono i zwożono rannych do punktu sanitarnego w ośrodku zdrowia na Grochowskiej. Pędziła straż ogniowa.
Paliły się zbombardowane Państwowe Zakłady Inżynierii na Terespolskiej.
Stały zapełnione do granic możliwości tramwaje. Na Kijowskiej widziałem w odkrytym
samochodzie Prezesa Rady Ministrów generała Felicjana Sławoja Składkowskiego.
Jechał na Dworzec Wschodni, który godzinę wcześniej też był bombardowany. Byli zabici
i ranni. Dojazd do dworca zamknięto.
Czy potrzebnie te fakty w tej kronice opisałem? Myślę, że dobrze zrobiłem, bo chodziło
mi o pokazanie, że nie tylko człowiek jako jednostka miewa ciężkie chwile, ale zakład jako organizm też je miał.
Już rok 1939 spowodował pierwsze braki w ludziach. Kilka osób bądź zginęło, bądź
nie powróciło z wojny. Nie wrócił magazynier Mieczysław Mysiak. Dostał się do niewoli.
Kierownik produkcji Stanisław Kruś później wrócił, ale w stanie chorowitym i umarł. Zginęli
dobrzy tokarze: Franciszek Ziarkowski, Eugeniusz Kostrzewski, Władysław Trzciński.
Załoga sama musiała myśleć o zabezpieczeniu się przed dalszymi stratami.
W ciągu całego okresu wojny zakład z przyczyn wojennych miał w zasadzie dwie dłuższe
przerwy. Pierwsza powstała po słynnym przemówieniu radiowym pułkownika Romana
Umiastowskiego 6 września 1939 roku. Pułkownik powiedział: „Rząd RP opuszcza Warszawę, do której nie wróci aż po wojnie. Młodzi ludzie, szczególnie mężczyźni, powinni Warszawę opuścić i dążyć na wschód, gdzie za Bugiem organizować się będzie armia rezerwowa”.
Pierwszy od lewej technik Mieczysław Szypulski oraz konstruktorzy: Jan Łęczycki, Kazimierz Mysiak i Piotr Sochacki.
Jak się później wyjaśniło, było to jego własne i w dodatku źle pomyślane zarządzenie,
które stworzyło tak wielkie zamieszanie i zdezorientowało społeczeństwo. Ludzie przerywali
pracę i szli na wschód. I ja wtedy poszedłem. Za Miłosną spotkałem Ignacego Złotkowskiego
— kowala i pana Leopolda Koprzywę — kierowcę u Twardowskiego. Spotykałem i innych,
co utwierdziło mnie w tym przekonaniu, że zakład nie pracuje.
Po paru dniach zakład opuścił sam Twardowski, udając się do rodziny do Śródmieścia.
Praga była już ostrzeliwana. Zakład w tej przymusowej przerwie był pod opieką kilku pracowników, którzy mieszkali blisko, a przesiadywali w fabryce, aby się ukrywać w grubych murach. Byli to: stróż nocny Jan Drzazga i były kierowca osobowy Wojciech Kowalski mieszkający obok w drewniaku oraz dwóch jego zięciów mieszkających w Gocławku w chałupkach drewnianych. Byli to: Władysław Małecki i Leon Komosiński. Był także Władysław Trzciński, który zginął na swoim balkonie od kuli karabinowej.
Przerwa trwała około dwóch-trzech tygodni. Po zajęciu Warszawy wszyscy wracali
z „rajzy” — masowej wędrówki młodych ludzi z Warszawy na wschód, za Bug. Ja, z tokarzy,
byłem drugi. Pierwszy wrócił Małecki. Brakowało prądu. Kręciliśmy tokarki ręcznie, aby
dać szybciej pompy i części dla elektrowni. W kręceniu tokarki pomagała mi żona. Dała
powyżej dwudziestu godzin bynajmniej nie lekkiej pracy. Prąd był potrzebny okupantowi,
ale był też potrzebny i Polakom — szpitalom z rannymi i chorymi, instytucjom wychowawczym i innym służącym dzieciom i dorosłym.
Załoga musiała myśleć o tym, jak przetrwać. Inż. Twardowski starał się robić wszystko,
aby ją chronić. Jednak ausweis prywatnego zakładu nie dawał bezpieczeństwa. Hitlerowcy
uznawali tylko zakłady wojskowe i niektóre instytucje użyteczności publicznej: koleje,
elektrownie, gazownie.
Pierwszą wielką represją, odczuwalną w naszym zakładzie, była masowa branka —
łapanka do Oświęcimia 19 października 1940 roku. Zabrano wtedy z domu tokarza Bronisława Perkowskiego, trasera Mariana Dudka i mnie. W ostatnim momencie na punkcie ładowania do samochodów zostałem cofnięty po szczegółowym wylegitymowaniu. Marian Dudek załamał się i wkrótce zmarł w Oświęcimiu. Bronisław Perkowski wrócił po czterech latach męczarni w Oświęcimiu i w Sachsenhausen. Obecnie jest na emeryturze, ma 78 lat.
Po lewej Wojciech Kowalski – zaufany szofer Stefana Twardowskiego, po prawej tokarz Bronisław Perkowski, który przeżył obóz koncentracyjny w Auschwitz.
W 1941 roku hitlerowski Urząd Zatrudnienia zażądał tokarzy na wyjazd przymusowy
do fabryk broni do Rzeszy. Komisja oficerów niemieckich po dokładnych oględzinach
wytypowała strugacza Władysława Smolaka i mnie. Dostałem skierowanie do Maschinen
Fabrik Otto Pieron w berlińskiej dzielnicy Reinickendorf.
Sprawa ta dla Twardowskiego nie była obojętna. Chciał swoich pracowników ratować.
Natychmiast uprzedził swego znajomego doktora Gajewskiego, który był lekarzem
ambulatoryjnym na punkcie werbunkowym w obozie na ulicy Skaryszewskiej 8, iż będą
tam jego ludzie. Nam powiedział, że musimy wykorzystać każdą okazję, aby się do niego
dostać. Dzięki takiemu ustawieniu sprawy i dużej dozie szczęścia po czterech nocach
i dwóch komisjach lekarskich zostałem wycofany z transportu. Wróciłem do zakładu. Władysław Smolak nie mógł dostać się do lekarza. Pojechał i wrócił po zakończeniu wojny.
W 1943 roku przeżyłem jeszcze jedną wojnę nerwów. Z niemieckiego Arbeitsamtu na ul.
Długiej 40 otrzymałem wezwanie do stawienia się do pracy w fabryce czołgów w Ursusie.
I znów pomógł mi przypadek. Już na miejscu spotkałem kolegę, który — jak się później dowiedziałem — pracował tam z ramienia polskiej organizacji podziemnej w kadrach, by pomagać w takich sytuacjach. Po godzinie zwrócono mi przepustkę z napisem: „Nie nadaje się”.
Wiele niebezpiecznych chwil przeżywali pracownicy w pociągach, tramwajach — w podróżach po chleb, tłuszcz.
Duże postępy poczynione przez zakład przed wojną w dziedzinie produkcji pomp zostały
przerwane. Warunki produkcyjne były niezmiernie uciążliwe. Odlewnie nie miały
surówki, a detale lane ze złomu nie dawały się obrabiać.
W czasie okupacji przysyłano głównie pompy do remontu z wodociągów, kanalizacji i elektrowni oraz nieliczne z bliższych cukrowni.
Poważnie natomiast wzrosły usługi: remonty silników do małych central elektrycznych i szczególnie remonty silników spalinowych do młynów, tych legalnych i tych nielegalnych.
Przy okazji takiego remontu udawało się często uzyskać parę kilo mąki.
Poza tym pracownicy organizowali masowo własną produkcję uboczną: ręczne i elektryczne
młynki do zboża, maszynki elektryczne, maszynki do obłuskiwania jęczmienia na
pęczak. Wyrabiano dobre kłódki i zamki, bo rozpleniły się kradzieże. Robiono różnego rodzaju krany i systemy łączeniowe do aparatów produkujących bimber z żyta, melasy, cukru
oraz inne potrzebne w domu drobiazgi, które w razie potrzeby można było wywieźć na wieś
i wymienić na zboże.
Ślusarz Henryk Burchard (po lewej) w czasie okupacji kolportował prasę podziemną. Po prawej Marian Janek, pracownik Twardowskiego.
Brak żywności osłabiał pracowników. Wspólna akcja delegatów i właściciela doprowadziła
do zawarcia umowy z „Rygawarem”, na podstawie której z „Rygawaru” sprowadzano
dla nas gorące zupy. „Rygawar” to dawna fabryka wyrobów gumowych na ulicy Gocławskiej.
Miała dużą kuchnię z możliwością przyrządzania posiłków nie tylko dla swojej załogi,
ale i dla innych. Chude, co prawda, były te zupy, ale gorące i trochę pomagały.
Trzeba uczciwie stwierdzić, że Twardowscy robili, co mogli, aby coś dla załogi zdobyć.
Wykorzystywali każdą okazję, aby sprowadzić nam trochę ziemniaków i innych warzyw.
Czy w naszej fabryce były jakieś zorganizowane formy walki z okupantem?
Zależy jak to rozumieć. Zorganizowanych form raczej nie było. Od większości już
starszych pracowników niewiele można było wymagać. Załoga zrobiła co do niej należało,
aby wiele rzeczy ukryć przed okupantem, szczególnie części z brązu. Zakopano około
czterdziestu sztuk różnych wirników oraz kilkadziesiąt sztuk korpusików do pompek
hydraulicznych. Wyjmowano też części z niektórych obrabiarek. Na przykład duże
panewki z brązu z wytaczarki do cylindrów, aby były niekompletne. Gdy były potrzebne,
ponownie je zakładano. Ponieważ załoga była niewielka, zgrana i dobrze znająca się, więc mieliśmy dobre warunki do kolportażu wielu biuletynów i pisemek ruchu oporu. Ich stałym dostawcą był ślusarz Henryk Burchard. Od niego wielokrotnie odbierałem nawet po kilkanaście sztuk i wysyłałem na tereny wschodnie.
Wiedzieliśmy, że do organizacji podziemnej należał Aleksander Karczewski. Brał też
udział w Powstaniu Warszawskim. Z całym uznaniem odnosiliśmy się też do Józefa Krasnodębskiego, który przynosił nam wiadomości z własnego nasłuchu radiowego.
Fabryka nasza, jako obiekt niewielki, nie była prawdopodobnie na liście zakładów Grochowskich, które uciekający hitlerowcy mieli wysadzić, ale przecież mogli to zrobić i bez listy. To, że nie zrobili, należy zawdzięczać panu Twardowskiemu, który zdołał trafić do niemieckich oficerów, a przy pomocy kosztowności rodzinnych — także i do ich kieszeni.
Druga przerwa zakładowa — prawie dwumiesięczna — zaistniała przy końcu wojny,
w czasie Powstania Warszawskiego. Nie było wtedy mowy, aby przedostać się do zakładu
z powodu łapanek i ostrzeliwania.
Powstanie Warszawskie zastało mnie we wsi Rajszew za Jabłonną, gdzie całe lato była
moja żona z dziećmi. Będąc tam, widziałem codziennie idące kolumny ludzi ewakuowanych
z Pragi i Grochowa do obozu w Zakroczymiu i dalej. W takiej kolumnie szedł też nasz inż.
Szczepan Łazarkiewicz. Szedł też nasz znakomity tokarz i szlifierz Wacław Szymański,
którego pędzili aż do Stutthofu. Tam Niemcy zamordowali go głodem.
Na przełomie września i października żandarmi zabrali mnie z domu w Rajszewie do
frontowego obozu roboczego w Legionowie. Obóz — około tysiąca ludzi — pracował pod
obstrzałem. Po dwóch tygodniach udało mi się uciec i wrócić do rodziny w Rajszewie. Stąd zostałem przymusowo wysiedlony do wsi Konary w powiecie sochaczewskim. Przebywałem tam aż do wyzwolenia.
Zakład pracować nie mógł nawet po wyzwoleniu Pragi 14 września 1944 roku. Ostrzał Pragi
zza Wisły i brak prądu uniemożliwiał prowadzenie jakiejkolwiek wydajniejszej pracy.
Prądu brakowało, bo przerwano połączenie z elektrownią, która była po drugiej stronie
frontu. Dopiero około połowy listopada zakład zaczął otrzymywać prąd na trzy-cztery godziny
i nie każdego dnia z elektrowni lokalnej w „Rygawarze”. Oczywiście, i nad „Rygawarem” wisiała groźba rozbicia ciężkim pociskiem.
Dużą stratę poniósł zakład w czasie wysadzania przez hitlerowców Polskich Zakładów
Optycznych. Przywaliło wtedy nasze biuro konstrukcyjne, niszcząc wiele starych i nowych
dokumentacji.
Aby w tych warunkach wykonać jakiś pilny detal dla jakiejkolwiek instytucji użyteczności
publicznej, trzeba było często kręcić maszyną ręcznie — kołem przekładniowym. Wymagało
to wielkiego samozaparcia kilkuosobowej wtedy załogi. Trzeba podkreślić wielkie zasługi
tych jednostek, które i pracowały, i ratowały mienie przed zniszczeniem i rozkradaniem:
Wojciecha Kowalskiego, Ignacego Złotkowskiego, Władysława Małeckiego, Mariana
Janka, Leona Komosińskiego, Józefa Krasnodębskiego, mistrza Wincentego Piotrowskiego,
stróża nocnego Jana Drzazgę oraz tych, którzy stopniowo przybywali.
Tuż po wyzwoleniu Pragi, jeszcze we wrześniu, zgłosiły się do fabryki ówczesne władze
polskie oraz komendantura wojsk radzieckich, aby możliwie szybko wykonać naprawy pomp
i całej instalacji wodnej w siedzibie władz. Chodziło tu o gmachy dyrekcji Polskich Kolei
Państwowych. Próbowano coś zrobić, chociaż jeszcze bez prądu.
Prawie dwa miesiące trwały niezbędne roboty zabezpieczające przed zimnem i deszczem
oraz usuwanie różnego typu uszkodzeń utrudniających pracę.
Wróciliśmy do Warszawy zaraz po wyzwoleniu nas — 20 stycznia 1945. Tego samego
dnia odwiedziłem fabrykę. Zastałem już kilku starych znajomych. Było ciężko, gdyż Niemcy
wywieźli najlepsze maszyny. Między innymi siedem obrabiarek, w tym cztery „Beryngery”,
szlifierkę „Fortunę”, dużą wiertarkę, szlifierkę do noży. Zabrali też najlepsze narzędzia pomiarowe: suwmiarki i mikromierze oraz rozwiertaki, noże, gwintowniki, narzynki.
Tego samego dnia zacząłem pracować. Byłem drugim — pierwszy był Małecki — tokarzem,
który wrócił. Byłem bardzo potrzebny.
Historia z roku 1939 powtórzyła się. Prąd mieliśmy krótko — trzy, a czasem cztery godziny
z „Rygawaru”. W styczniu kręciłem jeszcze ręcznie.
Najpilniejszymi pracami było wykonanie części dla Elektrowni Warszawskiej i wodociągów.
Elektrownia z Powiśla upominała się o części. Elektrownia była spalona, ale pompy
ocalały w gruzach. Potrzebne były wirniki, panewki, tuleje itd. Jak to dobrze się stało, że
takie właśnie wirniki do pomp S19SP, SI9SPA i innych im najpotrzebniejszych posiadaliśmy
i ukryliśmy jeszcze w 1939 roku. Wyjmowaliśmy i obrabialiśmy, także kręcąc ręcznie, aby
możliwie szybko dać elektrowni te wirniki. Wojna jeszcze trwała, ale Warszawa już
była wolna. Pracowaliśmy dla siebie, nie dla wroga.
Zamówienia sypały się masowo, a odlewnie zaczynały zaledwie ruszać. Odlewnia żeliwa
miała warunki trudne. Była zrujnowana i częściowo spalona, ale ofiarna załoga spieszyła się,
aby dać pierwszy odlew. Nastąpiło to w marcu.
Zaczęła wracać pozostała przy życiu część załogi. Straty ludzkie były bardzo dotkliwe.
Zginęło wielu cennych pracowników: Wacław Szymański, Zygmunt Ryziński, Maksymilian
Gross. O wielu nie wiadomo do dziś, co się z nimi stało.
8 maja 1945 roku. Koniec wojny. Polska wolna — przemiany społeczne coraz głębsze.
Od samego wyzwolenia zaczęło się moje życie związkowe i społeczne.
Zakład był jeszcze w rękach prywatnych, a w naszej załodze już zaczynało kiełkować
życie organizacyjne. W pierwszej fazie powstał Komitet Fabryczny, na czele którego stanął
Feliks Jaśkiewicz, znakomity mistrz modelarski. W jego skład weszli: Henryk Mondszajn
(Monarski), Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski. Dzięki silnemu
oddziaływaniu Komitetu na załogę praca dawała dobre wyniki, zwiększano produkcję
tak potrzebnych pomp.
Gdy organizacja Związku Zawodowego Metalowców wznowiła działanie, na miejsce
likwidowanych komitetów fabrycznych wybierano rady zakładowe. W naszej fabryce w 1946
roku powstała Rada Zakładowa pod przewodnictwem towarzysza Feliksa Jaśkiewicza. Do
pierwszej Rady Zakładowej wybrano w większości byłych członków Komitetu Fabrycznego.
W Radzie, poza Feliksem Jaśkiewiczem, znaleźli się: Henryk Mondszajn (Monarski),
Henryk Stanisławski, Aleksander Karczewski, Józef Krasnodębski i ja. Później przewodniczącym Rady Zakładowej został Aleksander Karczewski.
Funkcje pierwszej Rady Zakładowej były bardzo duże, bo i potrzeby załogi zakładu były
duże. Rada rozdzielała paczki z UNRRA, obuwie i odzież dla załogi, pomagała w staraniach o przydziały surowców. Do związku zapisała się prawie cała załoga.
Kilka razy braliśmy udział w robotach społecznych ziemnych na terenie organizowanego
Ogrodu Zoologicznego.
Zorganizowano Podstawową Organizację Partyjną. Jej pierwszym sekretarzem został
Henryk Banasiak (przyszedł z jakiegoś majątku).
W pierwszych latach po wojnie nasza fabryka wybitnie przyczyniła się do uruchomienia
około siedemdziesięciu zdewastowanych przez hitlerowców cukrowni, wykonując dla nich potrzebne części zamienne. Robiliśmy w tym czasie sporo remontów i pomp cukrowniczych.
Można przyjąć, że w latach 1946-1947 nasz zakład i dwie odlewnie, które zaopatrywały
nas w odlewy, były w pełni zdolne do pracy. W tych latach wykonaliśmy pompy dla
kopalni węgla w Maczkach oraz liczne pompy dla wodociągów na Śląsku.
Produkcja pomp w latach 1948-1949 wynosiła 350 sztuk i około dziesięciu ton części
zamiennych rocznie. Asortyment był bardzo szeroki, ale jednostkowy. A trzeba pamiętać,
że park maszynowy w wyniku niemieckiego rabunku został bardzo uszczuplony. Zostały
tylko dwa „Beryngery”, brak było szlifierki „Fortuna”, dużej wiertarki i wielu narzędzi.
W jakiś szczęśliwy sposób zaraz po wojnie udało się zakładowi zdobyć nowy duży stół
traserski. Była to rzecz nieoceniona w porównaniu z małym stołem, który przestawiono na montaż, bo tam był bardzo potrzebny.
Do upaństwowienia stan obrabiarek nie uległ zmianie. Zmiany, i to dość szybko, następowały
po upaństwowieniu.
Inżynier Twardowski na pewno liczył na to, że będzie gospodarował jeszcze szereg lat, ale
odgłosy z innych źródeł dochodzące do załogi mówiły, że niedługo nastąpi upaństwowienie,
bo gospodarka krajowa potrzebowała pomp nowych konstrukcji dla wielu zakładów. Biuro
konstrukcyjne intensywnie pracowało nad nowymi typami, ale weszły one do produkcji dopiero w pierwszych latach po upaństwowieniu.
Zbliżając się do upaństwowienia, obchodziliśmy w roku 1948 czwarty jubileusz zakładu,
czyli czterdziestolecie.
Skromnie ten obchód wyglądał. Były tylko życzenia i nawet nie było wiadomo, czego
i komu życzyć. Między sobą omawialiśmy temat najbliższych lat.
Bronisław Perkowski i Józef Krasnodębski, dwaj przedwojenni pracownicy Twardowskiego.